"Jedno z dzisiejszych przeżyć porusza jednak szczególnie silnie moją wyobraźnię. Potwierdza ono pewne podejrzenia, które zrodziły się we mnie już dość dawno. Do czasu przybycia do Warszawy byłem przekonany i wierzyłem głęboko, że każdy ochotnik z zajętego przez Niemców lub z
zaprzyjaźnionego z Niemcami kraju ma dokładnie te same prawa i przywileje, jakie przysługują żołnierzowi niemieckiemu. Okazuje się tymczasem, że takie równouprawnienie ochotników i żołnierzy niemieckich funkcjonuje tylko dopóki, dopóki dany ochotnik jest zdolny do walki i Niemcy
mogą nim dysponować w działaniach bojowych. Gdy zostaje ranny,Niemcom przychodzi nagle do głowy, że to przecież tylko ochotnik,a więc nie Niemiec, i w związku z tym odpowiednio do też traktują. Pociąg, który dopiero co wjechał na dworzec,przywiózł pewnego ciężko rannego ochotnika
Łotysza, nie nadającego się do dalszego transportu. Trzeba go więc wysadzić już tutaj i przewieść do lazaretu. Przynoszą mi na noszach tego człowieka. Głowa rannego pokryta jest gazą. Poprzez warstwę opatrunków widzę, że wokół jego ust i nosa tworzą się jasnoczerwone, krwawe
pęcherzyki. Na piersi mężczyzny umieszczono kartę chorobową, z której wynika, że kula trafiła go w głowę, nie przebiła się jednak z tyłu przez stalową blachę hełmu, lecz odbiła się od niej, przez kark ponownie przeszła przez ciało przebijając płuca i wydostała się przez klatkę
piersiową na zewnątrz. Jest też dodatkowa uwaga, że rannemu trzeba natychmiast udzielić pomocy lekarskiej, gdyż w przeciwnym razie wykrwawi się. W punkcie rozdziału rannych dostaję rozkaz przewiezienia go do lazaretu na Salzstrasse [Solnej], która specjalizuje się w leczeniu ran
postrzałowych głowy. Tam wartownik każe mi się jednak zatrzymać przed bramą. Wkrótce pojawia się podoficer i mówi mi, że nie może, niestety,przyjąć tego rannego, bo nie ma już u siebie miejsca,a poza tym ranny wcale nie jest Niemcem. Otwieram drzwi karetki i pokazuję podoficerowi
kałużę krwi,która zdążyła się już utworzyć pod noszami. Ranny jęczy,swoją łamaną niemczyzną
skamle:„Kolego,niech mnie tu zostawią,proszę,zatrzymaj mnie”. Personel lazaretów na zapleczu frontu jest jednak twardy,a także – jak już wielokrotnie mogłem się przekonać – bardzo wygodny.
Nawet jęki niemieckiego żołnierza nie byłyby go w stanie poruszyć, a cóż dopiero biadolenie jakiegoś ochotnika. Mam przeczucie, że temu rannemu pozostało zaledwie kilka kwadransów życia, ale podoficer zdecydowanie odmawia przyjęcia go do swojego lazaretu. „Spróbuj go ulokować w
lazarecie nr 3” – burknął, odwrócił się na obcasie i zniknął. Po dłuższych poszukiwaniach udaje mi się dotrzeć w zaciemnionym mieście do polecanego mi przez oficera lazaretu. Jęki umierającego dochodzące z tyłu mocno mnie zdenerwowały. Z największym trudem staram się opanować
wzbierającą we mnie złość i spokojnie przedstawiam moją prośbę o przyjęcie rannego żołnierza. Lekarz dyżurny zwraca mi nieco mniej opanowanym tonem uwagę, że karta chorobowa rannego wystawiona jest na lazaret nr 1 przy ulicy Solnej i że w związku z tym przyjęcie rannego do jego
lazaretu w ogóle nie wchodzi w rachubę. Teraz nie
mogę już dłużej opanować oburzenia: „Uważam to za świństwo,że pozwalacie waszym ludziom tak nędznie umierać!” Lekarz zatrzaskuje drzwi za sobą,a ja stoję znowu na ulicy, niestety, tak samo bezradny jak przedtem. Widzę tylko jedno
rozwiązanie: lazaret nr 1 musi go przyjąć! Znowu z trudem prowadzę karetkę ulicami ciemnego i bezludnego miasta. W dwie godziny po przejęciu rannego na Dworcu Wschodnim stoję ponownie przed bramą lazaretu nr 1 na Solnej. Chcąc z góry wykluczyć wszelką dyskusję, postanawiam
wyładować nosze z pomocą wartownika. Gdy otwieram drzwi karetki, ranny nie wydaje żadnego głosu. Latarką kieszonkową oświetlam mu twarz. Jedno krótkie spojrzenie wystarczy;ten młody człowiek zakończył już swoje cierpienia. Okazuje się nagle, że nieżywego Łotysza mogą i chcą tutaj
zatrzymać, nadaje się bowiem do prosektorium. Szybko znalazło się dwóch mężczyzn, którzy zabrali go do pomieszczeń przy sali, gdzie dokonuje się sekcji zwłok. W milczeniu opuszczam dziedziniec lazaretu i udaję się karetką do garażu. W drodze na kwaterę myślę sobie, że wkrótce
znowu jakiś minister będzie ogłaszał światu,jak wielu ochotników bijąc się z bolszewikami zmarło śmiercią bohaterską walcząc po stronie Niemiec dla dobra Rzeszy. [...] Na rogu Alei Jerozolimskich i Marszałkowskiej wsiadam do tramwaju nr 7,którym mogę dojechać na wymienioną ulicę,
znajdującą się już poza miastem. Jako członek niemieckiego Wehrmachtu zajmuję, zgodnie z przepisami, miejsce na przedniej platformie pierwszego wagonu, tuż za kabiną motorniczego. Jednocześnie jakaś stara kobiecina ze wsi, nie umiejąca najprawdopodobniej czytać, wsiada przez
pomyłkę także na przednią platformę zarezerwowaną dla żołnierzy Wehrmachtu. Chłopka liczy chyba z 60 lat, na głowie ma kolorową chustkę, pamiątkę lepszych czasów, spod której wystają siwe włosy. Na ramieniu dźwiga koszyk,taki z jakim jedzie się na targ. Kobiecina jest pod wieloma
względami podobna do naszych chłopek-góralek. Motorniczy próbuje jej wyjaśnić, że się pomyliła, ale jeden z esesmanów przerywa mu nagle groźnie: „Zamknij mordę, Polake, jeśli tu trzeba kogoś zganić lub ukarać, to ja jestem od tego”. Już mi się wydaje, że ten żołnierz führera chce
stanąć w obronie staruszki i jestem wzruszony z powodu tego przejawu człowieczeństwa, tak rzadko tutaj spotkanego. Ale zapomniałem przecież, że żołnierz niemiecki nie doznaje żadnych ludzkich uczuć wobec Polaków. Odczekał,aż tramwaj nabrał pełnego rozpędu,i nagłym ruchem otworzył
drzwi wagonu. Zanim zdążyłem w jakikolwiek sposób zareagować, chwycił staruszkę za ubranie i wyrzucił ją z pędzącego tramwaju. Z krzykiem upadła na bruk ulicy. Z niedowierzaniem patrzę na stojącego obok esesmana. Konduktor próbuje instynktownie pociągnąć za hamulec, ale dostaje
polecenie nieprzerywania jazdy. Czy nikt z obecnych nie sprzeciwi się tej brutalności? Ależ skądże, wszyscy gapią się obojętnie w okno, jak gdyby nic nie zauważyli. Nikt zdaje się nie przejmować losem zapewne ciężko rannej kobiety, którą wyrzucono na bruk Alei Jerozolimskich.
Ponieważ wielokrotnie już zwracano mi uwagę, żeby nie mieszać się w „wewnętrzne sprawy” funkcjonariuszy Wehrmachtu, nie pozostaje mi nic innego, jak tylko zacisnąć pięść w kieszeni. [...]"
Franz Blättler, "Warszawa 1942. Zapiski szofera szwajcarskiej misji lekarskiej"
• • •
Missing some Tweet in this thread? You can try to
force a refresh
29 X 2005 roku w Londynie zmarła Adriana Georgescu-Cosmovici. Była prywatnym sekretarzem ostatniego niekomunistycznego premiera Królestwa Rumunii, bohaterką antykomunistycznego ruchu oporu i jedną z pierwszych ofiar rumuńskiego stalinizmu 👇
Lato 1956. W ratuszu w Bernie odbywa się dziwna rozprawa sądowa - czterech obywateli rumuńskich jest oskarżonych o terroryzm. W lutym 1955 roku zajęli oni Ambasadę Rumuńskiej Republiki Ludowej w stolicy Szwajcarii,aby zwrócić uwagę państw zachodnich na zbrodnie popełniane przez
reżim komunistyczny w Bukareszcie. Proces cieszył się dużym zainteresowaniem opinii publicznej,dlatego budynek,w którym odbywa się rozprawa pełen jest dziennikarzy z różnych krajów. Kolejnym świadkiem, zeznającym w sprawie jest młoda i bardzo piękna kobieta. Wypowiadając się, z
Przez francuską prasę została okrzyknięta „Czarną Panterą”,przez stronników ajatollaha Chomeiniego "irańską Marią Antoniną",wielu porównywało ją z "Lady Makbet"...
26 X 1919 roku urodziła się Ashraf Pahlawi,bliźniacza siostra ostatniego szacha Iranu,Mohammada Rezy Pahlawiego👇
Księżniczka Ashraf przyszła na świat w Teheranie,pięć godzin po swoim bracie Mohammadzie Rezie. Jej ojcem był Reza Khan Pahlawi,ówczesny dowódca perskiej Brygady Kozackiej. Matką - jego druga żona Nimtaj Ayrumloo (później Tadż-ol Moluk). Jej narodziny nie wywołały takiej samej
radości,jak narodziny jej brata i jej starszej siostry Szams. Od najmłodszych lat czuła się obca i samotna, od zawsze świadoma,że swoją pozycję w rodzinie musi sobie wywalczyć sama. W kwietniu 1926,Reza Pahlawi koronował się na szacha Iranu. Ojciec Ashraf doskonale zdawał sobie