Taka mnie dziś naszła konstatacja po krótkiej lekturze Reddita i Twixa. Zresztą, nie pierwszy raz.
Wiecie, co łączy bumerów i zetki? Oba te pokolenia najwyraźniej nie potrafią robić screenów na kompie, zawsze wrzucają zdjęcia ekranu robione telefonem.
Wnioski? Wątek 🧵
Otóż co jakiś czas trafiam na statystyki i badania z różnych krajów dotyczące cyfrowego wykluczenia i analfabetyzmu. I jasne, młodzież zrośnięta z internetem od urodzenia ogólnie radzi sobie znacznie lepiej od starych roczników, dla których kąkuter to głównie word i pasjans.
Ale tzw. digital literacy to nie tylko sama umiejętność posługiwania się elektroniką, ale też zdolność do wykorzystania pełni jej możliwości. I tu zaczynają się schody.
Dosyć strome.
Bez poręczy.
Większość badań wskazuje, że młodzież (tak circa 96%) potrafi wyszukiwać potrzebne informacje. I super, ale co z weryfikacją tych danych? Tu już nie jest tak różowo – ec.europa.eu/eurostat/web/p…
Według Eurostatu zaledwie 23% obywateli UE sprawdza, co czyta (w Polsce jeszcze mniej - 16%, co zresztą widać na twitterze). A najliczniejszą grupą w internecie jest młodzież (praktycznie 100% badanych z przedziału 16-24 lata korzysta codziennie).
Co oznaczałoby, że dzieciaki masowo łapią się do tej smutnej statystyki braku jakiejkolwiek weryfikacji (przy okazji można wysnuć z tego tezę co do popularności pewnego uśmiechniętego doradcy podatkowego z TikToka oraz wzrost liczby tankistów w sieci, ale o tym innym razem).
Mało tego - bardzo ciekawy artykuł dotyczący japońskiego wykluczenia cyfrowego () doszedł do podobnych wniosków – młodzież i starsi nie mają pojęcia o technologii, z której korzystają. Grupy wiekowe pomiędzy są najbardziej ogarnięte w tych kwestiach.blog.gaijinpot.com/why-isnt-japan…
Przyczyny tego stanu rzeczy bardzo łatwo wyjaśnić – te przeklęte milenialsy musiały się oswajać z nowymi technologiami, a wciąż miały do tego chęci, w przeciwieństwie do bumerów. Co więcej, przełom wieków obfitował w coraz to nowsze cyfrowe wymysły, które trzeba było poznawać.
Przeskok z VHS na DVD, potem blurej, potem streaming. Skok z telefonów stacjonarnych na komórki, potem smartfony. Przemiana domowego PC z fikuśnej maszyny do pisania z funkcją pasjansa w niezbędne, zaawansowane narzędzie pracy i komunikacji w niemal każdej branży.
Bumerzy poznali tyle, ile trzeba, czyli poszli w opcję minimum, bo z definicji, od wieków, stare pokolenia narzekają na nowoczesne wodotryski, a stare jest lepsze. W tej kwestii nic się nie zmieniło co najmniej od czasów Platona.
Milenialsi mieli czas i ochotę się adaptować. Właściwie nie mieli innego wyjścia, by jako tako funkcjonować wśród rówieśników i na targanym wielkimi zmianami rynku pracy. Poza tym, że wiedzieli, iż coś działa, wiedzieli mniej więcej, JAK działa.
Wynika to z prostego rozwoju technologicznego - obcując z prymitywniejszymi rozwiązaniami szybciej ogarniamy wprowadzane ułatwienia. Szkielet technologii, który już znamy, pozostaje bez zmian – Word nadal jest tym samym Wordem, tyle, że teraz sporo rzeczy robi za użytkownika.
Najmłodsze pokolenie natomiast nie musi się dokształcać technologicznie, bo ma wszystko podane na talerzu, a właściwie na ekranie telefonu. Kompetencje elektroniczne Zetek są wysokie, jeśli chodzi o samją obsługę sprzętu, bo się z tymi kompetencjami niejako rodzą.
Często obcują z techniką, zanim nauczą się składnie mówić, a że dzieciaki to sprytne bestie, to od razu kumają, że macanie paluchem po świecącym szkiełku wywołuje daną reakcję. Kwestie motoryczne mają obczajone do perfekcji, a powrót do pisma obrazkowego tylko ułatwia adaptację.
Mają jednak jeden problem. Wiedzą, że coś działa, bo za ich życia zawsze działało. Ale nie wiedzą, dlaczego i jak działa. I nie mówię tu o znajomości podzespołów w laptopie czy o języku programowania. Też się na tym znam kiepsko i moja wiedza jest wybiórcza.
W pytaniu „jak” nie chodzi o czyste technikalia, tylko o wspomniane wykorzystanie możliwości. Zarówno bumerzy jak i zetki wiedzą, jak wpisać frazę w guglu, by znaleźć informacje. Ale z przesiewaniem danych mają kłopot, bo nie mają pojęcia, dlaczego konkretny wynik jest pierwszy.
I nie mówię tu tylko o tajnikach SEO. Po prostu pytania trzeba umieć zadać, co wie każdy, kto ze 20 lat temu musiał wklepywać w wyszukiwarce cudzysłowy, plusy i minusy, by znaleźć konkretnie to, czego potrzebuje. Dziś algorytm odwala większość pracy.
Ale algorytm ten, poza ułatwieniami, stawia wiele ograniczeń. Z założenia pierwszy wynik w guglu powinien być najlepszy. Ale tak nie jest. Jest po prostu napisany tak, by spełnić wymogi rzeczonego algorytmu, nie użytkownika.
A to tylko jeden przykład nieznajomości prostych mechanizmów. Od razu przypomina mi się pewna sytuacja (wiem wiem, dowód anegdotyczny) – pewna osoba w wieku licealnym poprosiła mnie o pomoc.
Miałem tylko powiedzieć jej, w jaki sposób zrzucić pierdoły z telefonu na laptopa, bo miejsce się kończy (a dysk w telefonie miał bodaj ze 128 giga, więc trochę tego było).
Pierwsze pytanie - po co zrzucać, jak to wszystko albo większość pewnie masz w chmurze Gugla. Tyle, że bidna zetka sobie podała jedno z dwudziestu kont na dżimejlu do logowania się na telefonie i hasła nie pamięta, bo po co, jak wszystkie są zapamiętane za nią.
Po instruktarzu szukania haseł i dostaniu się do chmury okazało się, że zetka nie ustawiła sobie synchronizacji, więc i tak wszystko trzeba będzie zgrywać po kablu, jak za Piasta Kołodzieja. I tu robi się wesoło. Porada była udzielana telefonicznie.
-Podepnij fona do USB.
-No, podpięty.
-Teraz sobie pyknij na ekranie, żeby był jako dysk, a potem znajdź go w lewej belce eksploratora na lapie.
-Gdzie?
-No tam, gdzie masz spis dysków i folderów.
-Nie wiem co to.
-To jak coś zgrywasz na kompa?
-Mam wszystko na pulpicie.
Kurtyna.
Wiem, że to być może wyjątkowo skrajny przypadek (coś mi mówi, że nie, choć chciałbym się mylić). Ale serio, według wielu statystyk podstawowa wiedza na temat obsługi komputera w przypadku Zetek i Bumerów to dwa mocno pokrywające się zbiory.
I tu wracamy do cykania fotek ekranu telefonem. Mimo klawisza Print Screen na klawiaturze. Mimo guziczków w przeglądarce pozwalających wycinać i zapisać część ekranu.
Telefony zastąpiły bardziej skompilowane urządzenia (pod względem obsługi, bo technologicznie to są bardzo zaawansowane diabelstwa). Jednocześnie doprowadzając do wtórnego analfabetyzmu elektronicznego, bo wszystko robią niejako same, bez większej ingerencji.
Wszystko wyszuka się samo, zrobi się samo, chatGPT napisze wypracowanie, zdjęcia się wrzucą z automatu na 30 społecznościówek. Ale dlaczego GPT wklepie taką, a nie inną treść? Jakzdjęcia zostaną wykorzystane przez algorytmy? Tego już ani zetki, ani bumerzy zwykle nie wiedzą.
• • •
Missing some Tweet in this thread? You can try to
force a refresh
Wspominałem to kiedyś, przypomnę i dziś:
Jaką rolę pełni obecnie Pirate Bay i dlaczego nastoletni haker czy inny kraker z piwnicy gdzieś pod Kielcami czy Shenzen może być dla nas współczesnym Robin Hoodem? 🧵
Otóż, misiaczki, Pirate Bay (i pochodne) jest rzecz jasna serwisem, który od postrzyżyn Piasta Kołodzieja służył przede wszystkim do łamania praw autorskich. A ja, jako autor wkładający wysiłek w swoją pracę i otrzymujący za nią tantiemy, mam jasny stosunek do tego typu praktyk.
Mimo to dostrzegam drugie dno, bo żyjemy w epoce mediów cyfrowych, które rozleniwiły nas w konsumpcji treści tak bardzo, że kolekcjonowanie fizycznych nośników jest teraz uważane za hobby dla dziwaków, porównywalne ze zbieraniem naklejek z bananów. I to lenistwo ma konsekwencje.
Ta cudowna inba o "kulturę napiwków" w USA przypomniała mi pewien epizod z mojego życia. 19 lat temu pracowałem w amerykańskiej knajpie (lokal już nie istnieje, Monroe Street NE w Waszyngtonie DC, dziś stoi tam dom kultury Edgewood Arts Center). Mały wątek 🧵
Zacznijmy od tego, że jako 20-latek (17 lat minęło) pojechałem na work&travel, gdy AMERYKA była uważana za krainę mlekiem i miodem płynącą, ale tuż po wylądowaniu w stolicy okazało się, że pracodawca (firma przeprowadzkowa) wychujał polskiego pośrednika i pracy nie będzie.
Dlaczego? Bo nie, no sorry imigrancie z cebulandii, mamy w piździe europejskie standardy i se radź. Zaradny byłem, po 3 nocach w motelu śmierdzącym grzybem ogarnąłem z ziomkiem w ogłoszeniach lokum (piwnica w czarnym getcie, do tego jeszcze dojdziemy) i ogłoszenia o pracę.
Jeśli dopiero się budzicie i już macie gorszy dzień, oto poranne podsumowanie aferki Szmaragdowy Elon kontra Święty Wiking* na poprawę humoru. Kalendarium wydarzeń poniżej:
🧵
*(z tym świętym nie przesadzam, dojdziemy do tego)
1. Wiking (niejaki Halli), nie mogąc skontaktować się z działem HR ani z Melonem w sprawie zablokowania terminala pracowniczego (co oznacza, że go wyrzucono) pyta Melona wprost na Twitterze, "No elo mordo, co tam, wywaliliście mnie, czy nie?"
2. Melon, myśląc, że ma do czynienia z pierwszym lepszym wyrobnikiem z kopalni szmar... pardon, z działu IT, już na dzień dobry pyta Wikinga, czym się właściwie zajmuje, na co Wiking odrzeka, że musiałby złamać NDA, a Elon mówi "Łam" (złoto dla prawników #1).
Tak żeby was oderwać od skurwiałej codzienności, coś na poprawę humoru:
Pyskówka Elona z pracownikiem nie tylko potwierdziła, że kompletnie nie zna się na niczym, ale prawdopodobnie będzie musiał wypłacić mu sto baniek za zakończenie umowy i przy okazji będzie się procesował.🧵
@iamharaldur, wielokrotnie nagradzany designer rozjechał Melona w koncertowym stylu samymi twitami (
Tak, zwolnienie gościa jest równoznaczne z wypłaceniem całej zaległej sumy za zakup jego firmy, a ludzie z branży wyceniają deal na pi razy drzwi setki baniek. Niewiele dla szmaragdowego Elona, ale idźmy dalej...