Jeszcze kilka lat temu 🇩🇪 uważano za gospodarczy wzór dla niemal całego świata. Także dla nas. Dziś są już raczej wzorem tego, czego nie powinno się robić.
A historia tej degrengolady jest bardzo pouczająca.
Zapraszam na 🧵👇 o 🇩🇪 festiwalu głupich kroków.
Nie wiem, jak wy, ale ja dorastałem w poczuciu, że tak zwany „Reich” jest uosobieniem dobrobytu. Było tak, bo przyciągał gastarbaiterów. Płacił w solidnych niemieckich markach. Produkował najlepsze na świecie samochody, narzędzia i chemię. Był liderem, kiedy chodzi o technologie jądrowe. A znak „MADE IN GERMANY” był symbolem prawdziwego cudu gospodarczego oraz gwarantem jego trwałości. Ba. Mieli tam pod dostatkiem LEGO, co dla dziecka mogło być najważniejsze. A niemieccy politycy rządy całej Europy – w tym i nasz – rozstawiali po kątach z taką łatwością, z jaką niezadowolona „Pani” robi to z pierwszakami, którzy nie odrobili zadania domowego.
Tak było przez wiele, wiele lat.
Aż przestało.
I dziś Niemcom jest już chyba bliżej do roli pośmiewiska niż mocarstwa.
[Fot. Rodzina włoskiego Gastarbeitera w Niemczech. Lata 60. XX wieku. Źródło: Autorstwa Bundesarchiv, B 145 Bild-F013071-0001 / Wegmann, Ludwig / CC-BY-SA 3.0, CC BY-SA 3.0 de.]
Co się stało? O tym przeciekawie opowiedział Wolfgang Münchau w książce „Kaput. Koniec niemieckiego cudu” („Kaput: The End of the German Miracle”). Warto wiedzieć, co stało się nad Renem, bo przynajmniej kilka rzeczy brzmi znajomo.
A lepiej uczyć się na cudzych błędach niż na własnych.
Co zatem brzmi znajomo? Na przykład polityczne kolesiostwo. Przez wiele lat system finansowy Niemiec opierał się w dużym stopniu o banki nalężące do landów oraz miast. Samo w sobie nie byłoby to może problemem, gdyby nie to, że rady nadzorcze i zarządy – jak to w instytucjach samorządowych – obsiedli różni politycy, rodziny polityków oraz ich znajomi. Decydowała raczej partia niż wiedza.
Miało to dwojaki efekt.
Po pierwsze na niczym się nie znali, więc nie potrafili reagować na zmiany ani kontrolować tego, co się dzieje. Kiedy więc pojawiały się problemy, niekiedy kosztujące wiele miliardów euro, to – pisze Wolfgang Münchau – okazywało się, że w takim banku „nie ma nikogo, kto wiedziałby, co się dzieje – ani w pokoju, w którym dokonują się transakcje, ani w gabinecie zarządu i na pewno nie w radzie nadzorczej, która była pełna polityków i związkowców.”
Przebrani za fachowców politycy popełniali błędy.
Dużo błędów.
A po drugie i ważniejsze banki, w których upchano polityków, kierowały się agendą polityczną, a nie biznesową. Były więc przypadki, w których udzielano złych pożyczek, by wesprzeć kampanie polityczne (robiono tak np. dla Gerharda Schroedera). Ale to było tylko brzydkie. Gorsze w długim biegu było to, że wspierano przede wszystkim inicjatywy, na których zależało politykom.
A na jakich im zależało?
Na tych, które dają głosy. Większą szansę na finansowanie miała galeria handlowa lub multipleks niż obiecująca spółka technologiczna. W galerii łatwiej było przeciąć wstęgę. Skupiano się też na starym przemyśle, który zatrudniał duże grupy wyborców i finansował kampanie. Środki kierowano w to, co opłacało się w przeszłości, a nie w to, co miało opłacić się jutro i pojutrze.
Rezultatem jest gigantyczna słabość Niemiec, kiedy chodzi o technologie cyfrowe.
To jak jest ona duża, można ilustrować mizerną na tle innych zachodnich potęg gospodarczych liczbą cyfrowych start-upów i brakiem sukcesów w branży IT.
Ale można też anegdotą.
Otóż Niemcy jeszcze w latach 70. ubiegłego wieku planowali stworzenie najnowocześniejszej na świecie sieci światłowodów. Myślał o tym Willy Brandt, który dostrzegał, że coś się zmienia. Gdyby to zrobili, pewnie odjechaliby konkurencji. Ale nie zrobili, bo Brandta zastąpił Helmut Kohl, który był wielkim fanem telewizji kablowej.
I wysiłki inwestycyjne przekierował na nią.
Efekt jest taki, że w Niemczech jest wielki niedobór światłowodów, a szybkość Internetu bardzo często mizerna, bo sygnał wciąż leci przez miedziane i telewizyjne kable. Do tego, kiedy sprzedawano koncesje na telefonię komórkową, to wyżej postawiono wpływy do budżetu, niż zasięg. I dziś jest tam bardzo wiele białych plam bez dostępu do sieci.
Tak dużo, że Peter Altmeier, który był ministrem gospodarki, w pewnym momencie zabronił pracownikom łączenia rozmów, kiedy jest w samochodzie. Miał dość przepraszania za przerwy w połączeniu. Działo się to nie w latach 90. ubiegłego wieku, a całkiem niedawno.
Słynny był też wyścig Internetu z koniem, który zorganizował pewien fotograf w Schmallenberg-Oberkirchen. Otóż miał on do przesłania na odległość 10 kilometrów jakieś 4,5 gigabajta danych. Jednocześnie puścił transfer ze swojego komputera i konia z jeźdźcem wiozącym płytę DVD z zapisanymi danymi. Koń wygrał ten wyścig zdecydowanie. Kiedy dojechał do celu, transfer przez Internet był dopiero na 61 procentach.
Ponoć jest to też jeden z powodów cyfrowego zacofania niemieckiej motoryzacji.
Ale o tej będzie dalej.
Kiedy nie ma szybkiego Internetu lub nie ma go w ogóle, trudno o nowoczesne usługi cyfrowe. A branży IT nie pomaga także polityka imigracyjna Niemiec, która stoi na głowie oraz biurokracja. Niemcy wysokowykwalifikowanych pracowników traktują jak nielegalnych imigrantów. Choć jednocześnie szeroko otwierają granicę dla całej reszty.
Przykład?
Pewnego dnia Niemcy wpadli na pomysł, by ściągać do kraju speców od IT. Mając świadomość, jak bardzo trudna jest u nich normalna procedura imigracyjna, zrobili dla fachowców specjalną szybką ścieżkę. Liczyli na kilkaset tysięcy wykwalifikowanych pracowników. Ale ci się nie zjawili. Między innymi dlatego, że choć takich ludzi zaproszono, bo byli potrzebni, to dla ich partnerów lub partnerek przewidziano… dwuletni zakaz pracy w Niemczech. Biurokracja nie wyobrażała sobie, że można coś zrobić bez zbędnego zakazu.
Wszystko to doprowadziło do tego, że dziś jest tak:
– Niemcy mają jednocześnie setki tysięcy nieobsadzonych miejsc pracy dla specjalistów;
– miliony imigrantów, z którymi nie za bardzo wiedzą, co zrobić, bo ci nie potrafią tego, co jest najbardziej potrzebne w firmach nad Renem, a władze nie potrafią ich tego nauczyć;
– choć za granicą są setki tysięcy specjalistów, chętnych, by przyjechać i zająć te stanowiska, ponieważ 🇩🇪 przemysł na tle świata płaci dobrze, a Europa jest niezłym miejscem do życia. Ale nie mogą tego zrobić, ponieważ Berlin nie wpuści ich do kraju.
Głośną anegdotą – i tę opisuje Münchau – była historia dwóch Holendrów, którzy chcieli w Niemczech stworzyć nowoczesną „pionową” farmę.
Rozumowali tak, że skoro Niemcy są bardzo zieloni i dużo mówią o renaturyzacji oraz oddawaniu przestrzeni przyrodzie, to będzie to innowacja wpisująca się w ich politykę. Pomoże też realizować założenia zielonego ładu i różne ekologiczne pomysły. Nie był to zły pomysł, ale nie wiedzieli, co ich czeka.
Zaczęli więc w 2015 roku w Nadrenii Północnej-Westfalii, gdzie zablokowała ich lokalna rada. Tej nie podobało się, że na farmę będą jeździć ciężarówki, a pod ziemią „coś” jest.
Inwestorzy przenieśli się do Bawarii. Tam zablokowały ich protesty konkurencji.
W końcu kupili ziemię koło Berlina i mieli ruszać z budową, kiedy urzędnicy zorientowali się, że trzeba zdecydować, czy taka farma jest działalnością rolniczą, czy może przemysłową. Po pierwsze od tego zależała wysokość możliwej do otrzymania dotacji, co i tak nie miało znaczenia, bo ostatecznie nie przyznano jej w kwocie, dla której byłoby to ważne. A po drugie gdyby była to działalność rolnicza, to trzeba było dla niej uchwalić nowy plan miejscowy.
Uznano, że jest to rolnictwo i zabrano się za plan.
W procesie jego przygotowywania brały udział 42 organizacje, które trzeba było wysłuchać i uwzględnić ich opinie. To – jak łatwo się domyślić – trwało. Później na farmę "wjechał" konserwator zabytków, bo – tak jak w Nadrenii Północnej-Westfalii – „coś” było pod ziemią i trzeba było dokładnie określić głębokość, na jaką firma może kopać. To znów trwało. Jeszcze później okazało się, że Holendrzy nie mogą stawiać dźwigów, bo obok są wiatraki. I tak minęło dziewięć lat, po których – pisze Münchau – wciąż nie wiadomo, czy firma dostanie zgodę. A także czy będzie to miało jakieś znaczenie, ponieważ przyszedł rok, w którym energia w Niemczech stała się tak droga, że zakładanie takiej farmy mogło stracić sens.
[Fot. Pionowa farma. Autor: Ilnar A. Salakhiev - Own work, CC BY 3.0/Wikimedia Commons.]
A dlaczego stała się taka droga? To efekt dwóch z najgłupszych kroków, które zrobiły niemieckie władze. Przy obu – trzeba o tym wspomnieć – pojawiają się wątki rosyjskie. Pierwszym była rezygnacja z działających elektrowni jądrowych. Drugim uzależnienie od taniego gazu.
Otóż niemiecka gospodarka stoi na przemyśle, który jest energochłonny. Ten od zawsze płacił dobrze, a dużo do powiedzenia miały w nim związki zawodowe, więc praca była droższa niż gdzie indziej. To nadrabiano jakością oraz znakiem „MADE IN GERMANY”.
Ale nie tylko. Dużym atutem była także tania energia. Tę przez dekady zapewniał między innymi niemiecki atom, który był potrzebny energochłonnej gospodarce. Kiedy niemiecki rząd zdecydował, że wygasi działające elektrownie jądrowe, było jasne, kto na tym skorzysta.
Mathias Döpfner w jednym z tekstów opisywał taką sytuację:
„30 czerwca 2011 r. siedziałem z kilkoma redaktorami naczelnymi na dachu ambasady rosyjskiej przy alei Unter den Linden w Berlinie. Było letnie popołudnie, a ambasador zaprosił nas na lunch. Chwilę wcześniej niemiecki Bundestag przyjął ustawę o rezygnacji z energii jądrowej w głosowaniu imiennym, uzyskując 513 z 600 głosów.
Ambasador patrzył na Reichstag i na początku posiłku podniósł swój kieliszek z wódką, który napełniano przed każdym nakryciem. Przyjaznym głosem powiedział: — Za zdrowie rządu niemieckiego! Jest to dobry dzień dla rosyjskiej polityki energetycznej, jest to dobry dzień dla Rosji”.
Skąd o tym wiedział?
Po pierwsze atom zaczął wygaszać Gerhard Schroeder (kolejne rządy dokończyły dzieła), którego bliskie relacje z Putinem, nie były tajemnicą. W końcu jakby się nie lubili, to niemiecki kanclerz nie spędzałby z rosyjskim prezydentem gwiazdki na Kremlu. A spędzał. Jeżeli więc coś robił akurat ten niemiecki kanclerz, to w ciemno można było założyć, że nie robi tego po to, by zaszkodzić Rosjanom.
Ale przede wszystkim układanka wyglądała tak.
Niemcy żyją z przemysłu, ale mają drogą pracę. Potrzebują więc czegoś, co zapewni im przewagę konkurencyjną. Tym czymś była tania energia. Kiedy zabrakło atomu, lukę musiał ktoś wypełnić. A tym kimś mogła być jedynie Rosja oferująca im swój gaz taniej niż innym. Dzięki temu Niemcy płacili mniej za energię, a ich fabryki dostawały „kopa”. Jednak im dłużej to trwało – i im więcej elektrowni jądrowych zamknęli – tym uzależnienie od Rosji rosło.
Nie chodziło w nim bowiem tylko o to, że Moskwa dostarczała gaz. Kluczowe było to, że był to bardzo tani gaz – tańszy od tego, który musiała kupować konkurencja. Ludziom opowiadano przy tym, że atom zostanie zastąpiony OZE, ale dla każdego kto ma jakiekolwiek pojęcie w temacie, jasne było, że to się nie wydarzy. A na pewno nie szybko. Z czasem doszło więc do tego, że ponad połowa gazu w Niemczech była z Rosji. I kiedy wybuchła wojna okazało się, że niemieckie fabryki zależą od Putina.
Był to jeden najważniejszych powodów, dla których Niemcy na wojnę zareagowali tak opieszale. Bali się nawet nie o to, że gazu zabraknie, ale tego, że trzeba będzie za niego płacić rynkowe stawki. Do tego rzeczywiście doszło i przemysł naszego sąsiada wszedł w tryb awaryjny. Tym poważniejszy, że stojąc nad przepaścią, Niemcy zrobili jeszcze jeden zdecydowany krok do przodu. Widząc, jak wygląda sytuacja, utrzymali w mocy decyzję o zamknięciu trzech ostatnich działających elektrowni jądrowych. Większość "zamykając" w taki sposób, by nie dało się ich łatwo przywrócić do pracy. Słyszycie, jak to brzmi.
Prawda?
Najmocniej dotknęło to jedną z trzech branż, które są fundamentem gospodarki Niemiec. Bardzo energochłonny przemysł chemiczny, który bez atomu i taniego rosyjskiego gazu, przestał być konkurencyjny. Dla kraju jest to katastrofa, którą ściągnęli na niego zbratani z Rosją politycy. Tacy jak wspomniany już Gerhard Schroeder, który spadł na cztery łapy.
Na koniec zatrudnił go przecież Putin.
Kto mógł się spodziewać? 🙃
Ale branża chemiczna to nie jedyna kluczowa branża, która padła ofiarą złych politycznych decyzji. Drugą jest motoryzacja. Ta – zależnie od szacunków i tego, co dokładnie się liczy – odpowiada za od 10 do nawet 20 procent niemieckiego PKB. Jest to branża, która właśnie pada pod naporem chińskiej konkurencji, z którą nie może nic zrobić, bo jest… zależna od Chin.
Kraju, któremu wcześniej radośnie przekazała swoją technologię w ramach licznych wspólnych przedsięwzięć oraz wdzięczności za otwarcie rynku dla Volkswagena, BASF-a i innych niemieckich firm.
Było z tym tak, że Chińczycy jeszcze w latach 90. ubiegłego wieku szeroko otworzyli drzwi dla niemieckich firm motoryzacyjnych. Te były przekonane, że dzięki temu podbiją klientelę rozwijającego się Państwa Środka i zarobią krocie. I podbiły. Na chwilę. Chińczycy mieli tutaj zaplanowaną dłuższą grę. Wykorzystali niemiecką technologię. Zacieśnili wzajemne relacje. Zwiększyli zależność. I zbudowali potężną konkurencję dla Niemców. Nie tylko na własnym rynku, ale także na europejskim.
Koncertowo ogrywając przy tym Berlin.
[Fot. Produkowany w Chinach Volkswagen Santana. Fot. JamesYoung8167 - Own work, CC BY-SA 4.0/Wikimedia Commons.]
Amerykanie chcąc chronić rozwój Tesli, Forda i rynek motoryzacyjny, wprowadzili 100-procentowe cła na importowane samochody elektryczne z Chin.
I skorzystają na tym.
Europa w wielkich bólach wprowadza cła kilkukrotnie mniejsze, choć wpływ dotowanego przez chiński rząd importu na gospodarkę kontynentu już jest znaczący.
Widać go tym mocniej, że Berlin zależy od stanu branży motoryzacyjnej. Im Chińczycy lepiej radzą sobie w Europie, tym gospodarka 🇩🇪 mocniej cierpi.
Wprowadzenie ceł podobnych do amerykańskich, wysokich i chroniących rynek, byłoby więc – przynajmniej teoretycznie – przede wszystkim w interesie Berlina. Który jednak w tej sprawie siedzi cicho lub jest przeciw.
Dlaczego?
Ponieważ niemieccy politycy oraz blisko żyjący z nimi biznes zapomnieli o geopolityce… w epoce geopolityki. I uzależnili swoją najważniejszą branżę jednocześnie od importu podzespołów i surowców z Chin oraz od sprzedaży produktów na chińskim rynku.
Przez to mamy dziś taką sytuację, że jeżeli Europa nałoży na chińskich (dotowanych przez państwo) producentów samochodów zbyt wysokie cła, to niemieckie fabryki padną. A padną, ponieważ albo nie dostaną od Pekinu choćby metali rzadkich, których 98 procent importują stamtąd, albo Chiny zamkną swój rynek dla Volkswagena, który sprzedaje u nich więcej samochodów niż w Niemczech. Tak czy siak – klops.
Problemy VW i reszty pogłębia także ekologiczna polityka Unii Europejskiej (i na tę Berlin miały wpływ, forsując niekiedy rozwiązania zabójcze dla własnych fabryk), która dotacjami wspiera jak najszybsze przechodzenie na elektryki, choć jest to technologia, w której Niemcy nie nadążają za Państwem Środka.
[Volkswagen Magotan na chińskich blachach. Fot. User3204 - Own work, CC BY-SA 4.0/Wikimedia Commons.]
Przyspieszając w ten sposób nieuchronny kryzys. A Europa nie nadąża za Chinami między innymi dlatego, że – jak zwraca uwagę Münchau zamykając to błędne koło złych politycznych decyzji – samochód elektryczny ma wprawdzie koła, kierownicę i hamulce, ale tak naprawdę jest przede wszystkim komputerem na kółkach. Niemcy są dobrzy, kiedy chodzi o produkcję opon, ale kiepscy w IT. Nie są więc w stanie na tym rynku konkurować z chińską i amerykańską technologią. By nie wspomnieć o tym, że nie mają nawet gdzie testować innowacyjnych rozwiązań w autach, bo te potrzebują dostępu do Internetu. A z tym jest w Niemczech bardzo słabo.
Trudno mieć komputer na kółkach, kiedy nie ma się zasięgu.
[BYD Destroyer. Fot. JustAnotherCarDesigner - Praca własna, CC BY-SA 4.0/Wikimedia Commons.]
🇩🇪 są więc jednocześnie w pułapce technologicznej, energetycznej i społecznej. Branżę chemiczną wyniszczyła głupia polityka energetyczna. Motoryzacyjną – krótkowzroczność oraz geopolityczna naiwność. Technologiczną – absurdalna biurokracja, kolesiostwo w zarządzanych przez polityków bankach oraz brak rozwojowych inwestycji, które pozwoliłyby budować nowe branże. I nawet te przestrzenie, gdzie mogli się chwalić najlepszymi rozwiązaniami na świecie i w których wystarczyło nic nie zepsuć – jak na przykład inżynieria jądrowa, która przeżywa renesans – zostały zaorane przez aroganckie i złe decyzje polityczne.
Trudno przecież eksportować technologię, którą się zlikwidowało. Musicie przyznać, że kraj, który w dwie dekady zmienił się z gospodarczej lokomotywy w pośmiewisko i zrobił to na własne życzenie, trudno traktować, jak wzór do naśladowania.
Tym bardziej, że problemy zaostrza jeszcze niezbyt mądra polityka monetarna.
Nie oznacza to jednak, że od razu trzeba stawiać na Niemczech kreskę. Na to jest zbyt wcześnie. To bogaty kraj, który przez dekady zbudował sobie kompetencje oraz potężne przedsiębiorstwa. Ma więc na czym budować ewentualny „restart”. Sam fundament może oczywiście nie wystarczyć, by na powrót stanąć na nogi, ale jestem sobie w stanie wyobrazić gorszy punkt startowy do tego, by rozhulać gospodarkę. Szczególnie, że do społeczeństwa chyba zaczyna powoli docierać świadomość tego, jak wielkie błędy popełnili tamtejsi politycy.
A to zwykle jest pierwszy i niezbędny krok do zmiany.
Której być może należy nawet kibicować, bo nasze uzależnienie od niemieckiej gospodarki – choćby w branży motoryzacyjnej, gdzie zapewniamy podzespoły – wciąż jest bardzo duże. I jeżeli skończy się „gospodarczy cud” za naszą zachodnią granicą, to poczujemy skutki. Już je zresztą odczuwamy.
Warto jednak przemyśleć perspektywy tej relacji, naszą rolę w niej i to jakie są tutaj korzyści i koszty.
A niezależnie od tego, jak ta historia skończy się dla Niemiec, ciekawe jest w tym coś ciekawego. Coś, co jeszcze dwie dekady temu wydawało się niemożliwe, a dziś staje się jak najbardziej realne.
To, że gdybyśmy mądrze prowadzili swoje sprawy i inwestycje, może nieco mniej spoglądając przy tym na Berlin, a bardziej na własny interes, bylibyśmy w stanie dogonić go w perspektywie, którą bez trudu można sobie już wyobrazić, bo nie jest science fiction.
Jeżeli ktoś chciałby poczytać o tym więcej, to polecam „Kaput: The End of the German Miracle”, z której korzystałem. Na razie książka jest tylko po angielsku, ale czuję, że nie trzeba będzie długo czekać na polskie tłumaczenie. I dobrze, bo jest to lektura obowiązkowa dla tej części naszej klasy politycznej, która jest ślepo zapatrzona w naszego zachodniego sąsiada.
Share this Scrolly Tale with your friends.
A Scrolly Tale is a new way to read Twitter threads with a more visually immersive experience.
Discover more beautiful Scrolly Tales like this.