Tomasz Borejza Profile picture
Nov 19 17 tweets 14 min read Read on X
Jeszcze kilka lat temu 🇩🇪 uważano za gospodarczy wzór dla niemal całego świata. Także dla nas. Dziś są już raczej wzorem tego, czego nie powinno się robić.

A historia tej degrengolady jest bardzo pouczająca.

Zapraszam na 🧵👇 o 🇩🇪 festiwalu głupich kroków. Image
Nie wiem, jak wy, ale ja dorastałem w poczuciu, że tak zwany „Reich” jest uosobieniem dobrobytu. Było tak, bo przyciągał gastarbaiterów. Płacił w solidnych niemieckich markach. Produkował najlepsze na świecie samochody, narzędzia i chemię. Był liderem, kiedy chodzi o technologie jądrowe. A znak „MADE IN GERMANY” był symbolem prawdziwego cudu gospodarczego oraz gwarantem jego trwałości. Ba. Mieli tam pod dostatkiem LEGO, co dla dziecka mogło być najważniejsze. A niemieccy politycy rządy całej Europy – w tym i nasz – rozstawiali po kątach z taką łatwością, z jaką niezadowolona „Pani” robi to z pierwszakami, którzy nie odrobili zadania domowego.

Tak było przez wiele, wiele lat.

Aż przestało.

I dziś Niemcom jest już chyba bliżej do roli pośmiewiska niż mocarstwa.

[Fot. Rodzina włoskiego Gastarbeitera w Niemczech. Lata 60. XX wieku. Źródło: Autorstwa Bundesarchiv, B 145 Bild-F013071-0001 / Wegmann, Ludwig / CC-BY-SA 3.0, CC BY-SA 3.0 de.]Image
Co się stało? O tym przeciekawie opowiedział Wolfgang Münchau w książce „Kaput. Koniec niemieckiego cudu” („Kaput: The End of the German Miracle”). Warto wiedzieć, co stało się nad Renem, bo przynajmniej kilka rzeczy brzmi znajomo.

A lepiej uczyć się na cudzych błędach niż na własnych.

Co zatem brzmi znajomo? Na przykład polityczne kolesiostwo. Przez wiele lat system finansowy Niemiec opierał się w dużym stopniu o banki nalężące do landów oraz miast. Samo w sobie nie byłoby to może problemem, gdyby nie to, że rady nadzorcze i zarządy – jak to w instytucjach samorządowych – obsiedli różni politycy, rodziny polityków oraz ich znajomi. Decydowała raczej partia niż wiedza.

Miało to dwojaki efekt.Image
Po pierwsze na niczym się nie znali, więc nie potrafili reagować na zmiany ani kontrolować tego, co się dzieje. Kiedy więc pojawiały się problemy, niekiedy kosztujące wiele miliardów euro, to – pisze Wolfgang Münchau – okazywało się, że w takim banku „nie ma nikogo, kto wiedziałby, co się dzieje – ani w pokoju, w którym dokonują się transakcje, ani w gabinecie zarządu i na pewno nie w radzie nadzorczej, która była pełna polityków i związkowców.”

Przebrani za fachowców politycy popełniali błędy.

Dużo błędów.

A po drugie i ważniejsze banki, w których upchano polityków, kierowały się agendą polityczną, a nie biznesową. Były więc przypadki, w których udzielano złych pożyczek, by wesprzeć kampanie polityczne (robiono tak np. dla Gerharda Schroedera). Ale to było tylko brzydkie. Gorsze w długim biegu było to, że wspierano przede wszystkim inicjatywy, na których zależało politykom.

A na jakich im zależało?

Na tych, które dają głosy. Większą szansę na finansowanie miała galeria handlowa lub multipleks niż obiecująca spółka technologiczna. W galerii łatwiej było przeciąć wstęgę. Skupiano się też na starym przemyśle, który zatrudniał duże grupy wyborców i finansował kampanie. Środki kierowano w to, co opłacało się w przeszłości, a nie w to, co miało opłacić się jutro i pojutrze.

Rezultatem jest gigantyczna słabość Niemiec, kiedy chodzi o technologie cyfrowe.Image
To jak jest ona duża, można ilustrować mizerną na tle innych zachodnich potęg gospodarczych liczbą cyfrowych start-upów i brakiem sukcesów w branży IT.

Ale można też anegdotą.

Otóż Niemcy jeszcze w latach 70. ubiegłego wieku planowali stworzenie najnowocześniejszej na świecie sieci światłowodów. Myślał o tym Willy Brandt, który dostrzegał, że coś się zmienia. Gdyby to zrobili, pewnie odjechaliby konkurencji. Ale nie zrobili, bo Brandta zastąpił Helmut Kohl, który był wielkim fanem telewizji kablowej.

I wysiłki inwestycyjne przekierował na nią.

Efekt jest taki, że w Niemczech jest wielki niedobór światłowodów, a szybkość Internetu bardzo często mizerna, bo sygnał wciąż leci przez miedziane i telewizyjne kable. Do tego, kiedy sprzedawano koncesje na telefonię komórkową, to wyżej postawiono wpływy do budżetu, niż zasięg. I dziś jest tam bardzo wiele białych plam bez dostępu do sieci.

Tak dużo, że Peter Altmeier, który był ministrem gospodarki, w pewnym momencie zabronił pracownikom łączenia rozmów, kiedy jest w samochodzie. Miał dość przepraszania za przerwy w połączeniu. Działo się to nie w latach 90. ubiegłego wieku, a całkiem niedawno.

Słynny był też wyścig Internetu z koniem, który zorganizował pewien fotograf w Schmallenberg-Oberkirchen. Otóż miał on do przesłania na odległość 10 kilometrów jakieś 4,5 gigabajta danych. Jednocześnie puścił transfer ze swojego komputera i konia z jeźdźcem wiozącym płytę DVD z zapisanymi danymi. Koń wygrał ten wyścig zdecydowanie. Kiedy dojechał do celu, transfer przez Internet był dopiero na 61 procentach.

Ponoć jest to też jeden z powodów cyfrowego zacofania niemieckiej motoryzacji.

Ale o tej będzie dalej.Image
Kiedy nie ma szybkiego Internetu lub nie ma go w ogóle, trudno o nowoczesne usługi cyfrowe. A branży IT nie pomaga także polityka imigracyjna Niemiec, która stoi na głowie oraz biurokracja. Niemcy wysokowykwalifikowanych pracowników traktują jak nielegalnych imigrantów. Choć jednocześnie szeroko otwierają granicę dla całej reszty.

Przykład?

Pewnego dnia Niemcy wpadli na pomysł, by ściągać do kraju speców od IT. Mając świadomość, jak bardzo trudna jest u nich normalna procedura imigracyjna, zrobili dla fachowców specjalną szybką ścieżkę. Liczyli na kilkaset tysięcy wykwalifikowanych pracowników. Ale ci się nie zjawili. Między innymi dlatego, że choć takich ludzi zaproszono, bo byli potrzebni, to dla ich partnerów lub partnerek przewidziano… dwuletni zakaz pracy w Niemczech. Biurokracja nie wyobrażała sobie, że można coś zrobić bez zbędnego zakazu.

Wszystko to doprowadziło do tego, że dziś jest tak:

– Niemcy mają jednocześnie setki tysięcy nieobsadzonych miejsc pracy dla specjalistów;

– miliony imigrantów, z którymi nie za bardzo wiedzą, co zrobić, bo ci nie potrafią tego, co jest najbardziej potrzebne w firmach nad Renem, a władze nie potrafią ich tego nauczyć;

– choć za granicą są setki tysięcy specjalistów, chętnych, by przyjechać i zająć te stanowiska, ponieważ 🇩🇪 przemysł na tle świata płaci dobrze, a Europa jest niezłym miejscem do życia. Ale nie mogą tego zrobić, ponieważ Berlin nie wpuści ich do kraju.Image
Głośną anegdotą – i tę opisuje Münchau – była historia dwóch Holendrów, którzy chcieli w Niemczech stworzyć nowoczesną „pionową” farmę.

Rozumowali tak, że skoro Niemcy są bardzo zieloni i dużo mówią o renaturyzacji oraz oddawaniu przestrzeni przyrodzie, to będzie to innowacja wpisująca się w ich politykę. Pomoże też realizować założenia zielonego ładu i różne ekologiczne pomysły. Nie był to zły pomysł, ale nie wiedzieli, co ich czeka.

Zaczęli więc w 2015 roku w Nadrenii Północnej-Westfalii, gdzie zablokowała ich lokalna rada. Tej nie podobało się, że na farmę będą jeździć ciężarówki, a pod ziemią „coś” jest.

Inwestorzy przenieśli się do Bawarii. Tam zablokowały ich protesty konkurencji.

W końcu kupili ziemię koło Berlina i mieli ruszać z budową, kiedy urzędnicy zorientowali się, że trzeba zdecydować, czy taka farma jest działalnością rolniczą, czy może przemysłową. Po pierwsze od tego zależała wysokość możliwej do otrzymania dotacji, co i tak nie miało znaczenia, bo ostatecznie nie przyznano jej w kwocie, dla której byłoby to ważne. A po drugie gdyby była to działalność rolnicza, to trzeba było dla niej uchwalić nowy plan miejscowy.

Uznano, że jest to rolnictwo i zabrano się za plan.

W procesie jego przygotowywania brały udział 42 organizacje, które trzeba było wysłuchać i uwzględnić ich opinie. To – jak łatwo się domyślić – trwało. Później na farmę "wjechał" konserwator zabytków, bo – tak jak w Nadrenii Północnej-Westfalii – „coś” było pod ziemią i trzeba było dokładnie określić głębokość, na jaką firma może kopać. To znów trwało. Jeszcze później okazało się, że Holendrzy nie mogą stawiać dźwigów, bo obok są wiatraki. I tak minęło dziewięć lat, po których – pisze Münchau – wciąż nie wiadomo, czy firma dostanie zgodę. A także czy będzie to miało jakieś znaczenie, ponieważ przyszedł rok, w którym energia w Niemczech stała się tak droga, że zakładanie takiej farmy mogło stracić sens.

[Fot. Pionowa farma. Autor: Ilnar A. Salakhiev - Own work, CC BY 3.0/Wikimedia Commons.]Image
A dlaczego stała się taka droga? To efekt dwóch z najgłupszych kroków, które zrobiły niemieckie władze. Przy obu – trzeba o tym wspomnieć – pojawiają się wątki rosyjskie. Pierwszym była rezygnacja z działających elektrowni jądrowych. Drugim uzależnienie od taniego gazu.

Otóż niemiecka gospodarka stoi na przemyśle, który jest energochłonny. Ten od zawsze płacił dobrze, a dużo do powiedzenia miały w nim związki zawodowe, więc praca była droższa niż gdzie indziej. To nadrabiano jakością oraz znakiem „MADE IN GERMANY”.Image
Ale nie tylko. Dużym atutem była także tania energia. Tę przez dekady zapewniał między innymi niemiecki atom, który był potrzebny energochłonnej gospodarce. Kiedy niemiecki rząd zdecydował, że wygasi działające elektrownie jądrowe, było jasne, kto na tym skorzysta.

Mathias Döpfner w jednym z tekstów opisywał taką sytuację:

„30 czerwca 2011 r. siedziałem z kilkoma redaktorami naczelnymi na dachu ambasady rosyjskiej przy alei Unter den Linden w Berlinie. Było letnie popołudnie, a ambasador zaprosił nas na lunch. Chwilę wcześniej niemiecki Bundestag przyjął ustawę o rezygnacji z energii jądrowej w głosowaniu imiennym, uzyskując 513 z 600 głosów.

Ambasador patrzył na Reichstag i na początku posiłku podniósł swój kieliszek z wódką, który napełniano przed każdym nakryciem. Przyjaznym głosem powiedział: — Za zdrowie rządu niemieckiego! Jest to dobry dzień dla rosyjskiej polityki energetycznej, jest to dobry dzień dla Rosji”.

Skąd o tym wiedział?Image
Po pierwsze atom zaczął wygaszać Gerhard Schroeder (kolejne rządy dokończyły dzieła), którego bliskie relacje z Putinem, nie były tajemnicą. W końcu jakby się nie lubili, to niemiecki kanclerz nie spędzałby z rosyjskim prezydentem gwiazdki na Kremlu. A spędzał. Jeżeli więc coś robił akurat ten niemiecki kanclerz, to w ciemno można było założyć, że nie robi tego po to, by zaszkodzić Rosjanom.

Ale przede wszystkim układanka wyglądała tak.

Niemcy żyją z przemysłu, ale mają drogą pracę. Potrzebują więc czegoś, co zapewni im przewagę konkurencyjną. Tym czymś była tania energia. Kiedy zabrakło atomu, lukę musiał ktoś wypełnić. A tym kimś mogła być jedynie Rosja oferująca im swój gaz taniej niż innym. Dzięki temu Niemcy płacili mniej za energię, a ich fabryki dostawały „kopa”. Jednak im dłużej to trwało – i im więcej elektrowni jądrowych zamknęli – tym uzależnienie od Rosji rosło.Image
Nie chodziło w nim bowiem tylko o to, że Moskwa dostarczała gaz. Kluczowe było to, że był to bardzo tani gaz – tańszy od tego, który musiała kupować konkurencja. Ludziom opowiadano przy tym, że atom zostanie zastąpiony OZE, ale dla każdego kto ma jakiekolwiek pojęcie w temacie, jasne było, że to się nie wydarzy. A na pewno nie szybko. Z czasem doszło więc do tego, że ponad połowa gazu w Niemczech była z Rosji. I kiedy wybuchła wojna okazało się, że niemieckie fabryki zależą od Putina.

Był to jeden najważniejszych powodów, dla których Niemcy na wojnę zareagowali tak opieszale. Bali się nawet nie o to, że gazu zabraknie, ale tego, że trzeba będzie za niego płacić rynkowe stawki. Do tego rzeczywiście doszło i przemysł naszego sąsiada wszedł w tryb awaryjny. Tym poważniejszy, że stojąc nad przepaścią, Niemcy zrobili jeszcze jeden zdecydowany krok do przodu. Widząc, jak wygląda sytuacja, utrzymali w mocy decyzję o zamknięciu trzech ostatnich działających elektrowni jądrowych. Większość "zamykając" w taki sposób, by nie dało się ich łatwo przywrócić do pracy. Słyszycie, jak to brzmi.

Prawda?

Najmocniej dotknęło to jedną z trzech branż, które są fundamentem gospodarki Niemiec. Bardzo energochłonny przemysł chemiczny, który bez atomu i taniego rosyjskiego gazu, przestał być konkurencyjny. Dla kraju jest to katastrofa, którą ściągnęli na niego zbratani z Rosją politycy. Tacy jak wspomniany już Gerhard Schroeder, który spadł na cztery łapy.

Na koniec zatrudnił go przecież Putin.

Kto mógł się spodziewać? 🙃Image
Ale branża chemiczna to nie jedyna kluczowa branża, która padła ofiarą złych politycznych decyzji. Drugą jest motoryzacja. Ta – zależnie od szacunków i tego, co dokładnie się liczy – odpowiada za od 10 do nawet 20 procent niemieckiego PKB. Jest to branża, która właśnie pada pod naporem chińskiej konkurencji, z którą nie może nic zrobić, bo jest… zależna od Chin.

Kraju, któremu wcześniej radośnie przekazała swoją technologię w ramach licznych wspólnych przedsięwzięć oraz wdzięczności za otwarcie rynku dla Volkswagena, BASF-a i innych niemieckich firm.

Było z tym tak, że Chińczycy jeszcze w latach 90. ubiegłego wieku szeroko otworzyli drzwi dla niemieckich firm motoryzacyjnych. Te były przekonane, że dzięki temu podbiją klientelę rozwijającego się Państwa Środka i zarobią krocie. I podbiły. Na chwilę. Chińczycy mieli tutaj zaplanowaną dłuższą grę. Wykorzystali niemiecką technologię. Zacieśnili wzajemne relacje. Zwiększyli zależność. I zbudowali potężną konkurencję dla Niemców. Nie tylko na własnym rynku, ale także na europejskim.

Koncertowo ogrywając przy tym Berlin.

[Fot. Produkowany w Chinach Volkswagen Santana. Fot. JamesYoung8167 - Own work, CC BY-SA 4.0/Wikimedia Commons.]Image
Amerykanie chcąc chronić rozwój Tesli, Forda i rynek motoryzacyjny, wprowadzili 100-procentowe cła na importowane samochody elektryczne z Chin.

I skorzystają na tym.

Europa w wielkich bólach wprowadza cła kilkukrotnie mniejsze, choć wpływ dotowanego przez chiński rząd importu na gospodarkę kontynentu już jest znaczący.

Widać go tym mocniej, że Berlin zależy od stanu branży motoryzacyjnej. Im Chińczycy lepiej radzą sobie w Europie, tym gospodarka 🇩🇪 mocniej cierpi.

Wprowadzenie ceł podobnych do amerykańskich, wysokich i chroniących rynek, byłoby więc – przynajmniej teoretycznie – przede wszystkim w interesie Berlina. Który jednak w tej sprawie siedzi cicho lub jest przeciw.

Dlaczego?

Ponieważ niemieccy politycy oraz blisko żyjący z nimi biznes zapomnieli o geopolityce… w epoce geopolityki. I uzależnili swoją najważniejszą branżę jednocześnie od importu podzespołów i surowców z Chin oraz od sprzedaży produktów na chińskim rynku.Image
Przez to mamy dziś taką sytuację, że jeżeli Europa nałoży na chińskich (dotowanych przez państwo) producentów samochodów zbyt wysokie cła, to niemieckie fabryki padną. A padną, ponieważ albo nie dostaną od Pekinu choćby metali rzadkich, których 98 procent importują stamtąd, albo Chiny zamkną swój rynek dla Volkswagena, który sprzedaje u nich więcej samochodów niż w Niemczech. Tak czy siak – klops.

Problemy VW i reszty pogłębia także ekologiczna polityka Unii Europejskiej (i na tę Berlin miały wpływ, forsując niekiedy rozwiązania zabójcze dla własnych fabryk), która dotacjami wspiera jak najszybsze przechodzenie na elektryki, choć jest to technologia, w której Niemcy nie nadążają za Państwem Środka.

[Volkswagen Magotan na chińskich blachach. Fot. User3204 - Own work, CC BY-SA 4.0/Wikimedia Commons.]Image
Przyspieszając w ten sposób nieuchronny kryzys. A Europa nie nadąża za Chinami między innymi dlatego, że – jak zwraca uwagę Münchau zamykając to błędne koło złych politycznych decyzji – samochód elektryczny ma wprawdzie koła, kierownicę i hamulce, ale tak naprawdę jest przede wszystkim komputerem na kółkach. Niemcy są dobrzy, kiedy chodzi o produkcję opon, ale kiepscy w IT. Nie są więc w stanie na tym rynku konkurować z chińską i amerykańską technologią. By nie wspomnieć o tym, że nie mają nawet gdzie testować innowacyjnych rozwiązań w autach, bo te potrzebują dostępu do Internetu. A z tym jest w Niemczech bardzo słabo.

Trudno mieć komputer na kółkach, kiedy nie ma się zasięgu.

[BYD Destroyer. Fot. JustAnotherCarDesigner - Praca własna, CC BY-SA 4.0/Wikimedia Commons.]Image
🇩🇪 są więc jednocześnie w pułapce technologicznej, energetycznej i społecznej. Branżę chemiczną wyniszczyła głupia polityka energetyczna. Motoryzacyjną – krótkowzroczność oraz geopolityczna naiwność. Technologiczną – absurdalna biurokracja, kolesiostwo w zarządzanych przez polityków bankach oraz brak rozwojowych inwestycji, które pozwoliłyby budować nowe branże. I nawet te przestrzenie, gdzie mogli się chwalić najlepszymi rozwiązaniami na świecie i w których wystarczyło nic nie zepsuć – jak na przykład inżynieria jądrowa, która przeżywa renesans – zostały zaorane przez aroganckie i złe decyzje polityczne.

Trudno przecież eksportować technologię, którą się zlikwidowało. Musicie przyznać, że kraj, który w dwie dekady zmienił się z gospodarczej lokomotywy w pośmiewisko i zrobił to na własne życzenie, trudno traktować, jak wzór do naśladowania.

Tym bardziej, że problemy zaostrza jeszcze niezbyt mądra polityka monetarna.Image
Nie oznacza to jednak, że od razu trzeba stawiać na Niemczech kreskę. Na to jest zbyt wcześnie. To bogaty kraj, który przez dekady zbudował sobie kompetencje oraz potężne przedsiębiorstwa. Ma więc na czym budować ewentualny „restart”. Sam fundament może oczywiście nie wystarczyć, by na powrót stanąć na nogi, ale jestem sobie w stanie wyobrazić gorszy punkt startowy do tego, by rozhulać gospodarkę. Szczególnie, że do społeczeństwa chyba zaczyna powoli docierać świadomość tego, jak wielkie błędy popełnili tamtejsi politycy.

A to zwykle jest pierwszy i niezbędny krok do zmiany.

Której być może należy nawet kibicować, bo nasze uzależnienie od niemieckiej gospodarki – choćby w branży motoryzacyjnej, gdzie zapewniamy podzespoły – wciąż jest bardzo duże. I jeżeli skończy się „gospodarczy cud” za naszą zachodnią granicą, to poczujemy skutki. Już je zresztą odczuwamy.

Warto jednak przemyśleć perspektywy tej relacji, naszą rolę w niej i to jakie są tutaj korzyści i koszty.

A niezależnie od tego, jak ta historia skończy się dla Niemiec, ciekawe jest w tym coś ciekawego. Coś, co jeszcze dwie dekady temu wydawało się niemożliwe, a dziś staje się jak najbardziej realne.

To, że gdybyśmy mądrze prowadzili swoje sprawy i inwestycje, może nieco mniej spoglądając przy tym na Berlin, a bardziej na własny interes, bylibyśmy w stanie dogonić go w perspektywie, którą bez trudu można sobie już wyobrazić, bo nie jest science fiction.

Jeżeli ktoś chciałby poczytać o tym więcej, to polecam „Kaput: The End of the German Miracle”, z której korzystałem. Na razie książka jest tylko po angielsku, ale czuję, że nie trzeba będzie długo czekać na polskie tłumaczenie. I dobrze, bo jest to lektura obowiązkowa dla tej części naszej klasy politycznej, która jest ślepo zapatrzona w naszego zachodniego sąsiada.Image

• • •

Missing some Tweet in this thread? You can try to force a refresh
 

Keep Current with Tomasz Borejza

Tomasz Borejza Profile picture

Stay in touch and get notified when new unrolls are available from this author!

Read all threads

This Thread may be Removed Anytime!

PDF

Twitter may remove this content at anytime! Save it as PDF for later use!

Try unrolling a thread yourself!

how to unroll video
  1. Follow @ThreadReaderApp to mention us!

  2. From a Twitter thread mention us with a keyword "unroll"
@threadreaderapp unroll

Practice here first or read more on our help page!

More from @TomaszBorejza

Dec 9
Poczta w Gdyni miała kosztować milion złotych. Wyszło kilka razy drożej, bo kierujący budową kolega ministra był fanem lewych delegacji, drogich filmików i stawiania prywatnych 🏠 z państwowego cementu.

Zapraszam na 🧵👇 o wielkiej aferze II RP.

Czyta się, jakby to było dziś.Image
Budowę rozpoczęto w 1927 roku.

Na jej czele stanął inżynier Edward Ruszczewski, co było o tyle zaskakujące, że ten znajdował się już wtedy na "czarnej liście" dostawców, którzy oszukali polskie wojsko. Oszukiwanie wojska w odbudowującym się po zaborach kraju, było rzeczą wyjątkowo odstręczającą, więc dało się domyślić, że nie jest to człowiek uczciwy.

Nie przeszkodziło mu to jednak zostać dyrektorem.

Stanowisko zapewniła mu protekcja ministra poczt i telegrafu Bogusława Miedzińskiego. Ten polecił po prostu odpowiedzialnemu urzędnikowi, że budowę ma nadzorować Ruszczewski. Urzędnikowi się to niespecjalnie podobało i opierał się. Tłumaczył, że do tej pracy trzeba człowieka o innej specjalizacji.

To z kolei nie spodobało się ministrowi.

Zapoznał więc urzędnika z Ruszczewskim. A krótko po spotkaniu zapytał, czy jego kolega jest już dyrektorem.

– Wtedy musiałem go przyjąć – mówił urzędnik w sądzie. Z kolei minister Miedziński tłumaczył sędziemu, że osobiście wybrał inżyniera Ruszczewskiego, ponieważ znał go z dawnych czasów, a szukał człowieka godnego zaufania. I uważał że jest “ożywiony duchem ideowości”.

A wiadomo - to się nie zmieniło - że jak człowieka porywa program partyjny, to na pewno jest uczciwy.

[Fot. Bogusław Miedziński/Narodowe Archiwum Cyfrowe.]Image
– Nowo mianowany dyrektor Ruszczewski zaczął pracę od kupienia sobie garnituru za przyznaną mu przez ministra pensję wynoszącą 5 tysięcy złotych oraz auta, na które pobrał pieniądze przeznaczone na budowę poczty. Następnie powołał do życia firmę budowlaną, której głównym udziałowcem został jego dawny kolega – pisała Monika Piątkowska w “Życiu przestępczym w przedwojennej Polsce”.

Niewielka firma pozbawiona referencji, koniecznego doświadczenia, a nawet kapitału wygrała przetarg.

[Fot. Inżynier Ruszczewski w czasie procesu/NAC.]Image
Read 10 tweets
Dec 5
Jan Malisz był jednym z tych krakowskich malarzy, o których było w II RP najgłośniej. Jednak nie dlatego, że jego obrazy podbijały serca krytyków. Dlatego, że wraz z żoną zabił trzy osoby. Przekonywał, że zrobił to, bo nie mógł znaleźć pracy.

Zapraszam na 🧵-kryminał z II RP.👇Image
Miejscem zbrodni było mieszkanie na drugim piętrze kamienicy, która znajduje się przy ulicy Marii Skłodowskiej-Curie 11 w centrum Krakowa (wtedy była to ulica Pańska). Mieszkał tam wtedy 86-letni Michał Süskind, agent handlu drewnem, z rodziną, do której należała 80-letnia żona oraz 46-letnia córka.

Czasy były trudne, bo działo się to w roku 1933. W Polsce Wielki Kryzys miał potrwać jeszcze dwa lata. Jego skutki odczuwali Süskindowie, którzy postanowili podratować domowy budżet wynajmując jeden z trzech pokoi swojego mieszkania.Image
W tym samym czasie Jan i Maria Maliszowie szukali pokoju do wynajęcia, który był niezbędny do zrealizowania ułożonego wcześniej planu napadu na listonosza pieniężnego. Małżeństwo zaplanowało, że nada niewielki przekaz na adres pokoju w wybranym mieszkaniu i kiedy listonosz go przyniesie – obezwładnią go i okradną. Padło na mieszkanie Süskindów przy Pańskiej.

Maliszowie zaczęli tak, jak planowali. Nadali przekaz i zarezerwowali pokój. Ale zabrakło im pieniędzy, by doprowadzić plan do końca. Nie mieli bowiem dość złotówek, by zapłacić za pierwszy tydzień.

Właściciele nie wpuścili ich więc do pokoju.

Kazali czekać w kuchni i tam odebrać przekaz.

Wybuchła sprzeczka.Image
Read 14 tweets
Dec 4
W pierwszym sejmie po odzyskaniu niepodległości znalazło się osiem kobiet. Mówiono na nie posełki, a niekiedy – złośliwie – poślice. Mimo, że należały do różnych partii – współpracowały. Na ogół nie mają swoich ulic, choć dla historii Polski są ważne.

Zapraszam na 🧵👇. Image
Życiorys każdej dałoby się zmienić w scenariusz filmu. Takiego ku pokrzepieniu serc. Trochę jak z literatury, która powstawała pod zaborami, by pokazywać, w jaki sposób być patriotą. Kończyły szkoły, w których absolwentki zobowiązywały się, że czego by w życiu nie robiły, jedną osobę w roku nauczą czytać. Zakładały szkoły ludowe, gdzie pokazywały, jak dobrze gospodarować, bo wiedziały, że bez tego Polska będzie biedna. Zdobywały pierwsze doktoraty przyznawane w Polsce kobietom. Ukrywały broń i „bibułę”. Walczyły o prawa robotników, chłopów i kobiet. Ratowały wywiezionych na Sybir.

Były ulepione z niezwykłej gliny.Image
Na przykład Zofia Moraczewska – jej mężem był Jędrzej Moraczewski, który później został pierwszym premierem Polski po 1918 roku – na początku XX wieku mieszkała w Stryju. Z żonami robotników założyła tam spółdzielcze piekarnię i szwalnię.

Szwalnia szyła między innymi mundury dla Legionów, które wtedy powstały i zaczynały rosnąć w siłę. Razem z piekarkami i szwaczkami pomagała też zaopatrywać je w broń. Zdarzało się, że jej dom zmieniał się w prawdziwy magazyn karabinów i pistoletów kupowanych za pieniądze zdobywane przez ludzi Józefa Piłsudskiego w napadach.Image
Read 16 tweets
Dec 3
Kiedy do Londynu dotarły informacje o tym, że Irlandczycy umierają na ulicach z głodu, brytyjski premier uznał, że to dobrze, że da się to wykorzystać.

I wykorzystał. Pisząc wstydliwą kartę 🇬🇧 historii.

Zapraszam na 🧵👇 o Wielkim Głodzie w 🇮🇪 .

Jest w tym też lekcja dla 🇵🇱. Image
Do Wielkiego Głodu doszło w XIX wieku, ale poprzedziła go kilkusetletnia historia, w której Brytyjczycy "brali pod but" mniejszego sąsiada.

Jak wyglądała ta historia?

Najlepiej opowiada ją kilka anegdot.

Jedna pochodzi jeszcze z XIII wieku i zawiera opowieść o tym, jak dwóch Anglonormanów zgwałciło miejscową dziewczynę. Sprawa trafiła przed sąd, a ten uniewinnił sprawców. Dlaczego? Uzasadnienie wyroku wyjaśniało, że... "ofiara była Irlandką".

Później było podobnie. Zdarzały się nawet przepisy, które zabraniały sądzenia Anglików za zabicie Irlandczyka. A duchowni Anglicy zachęcali nawet, by w takich sytuacjach nie robić problemów z rozgrzeszeniem, bo „zabicie Irlandczyka nie jest większym grzechem niż zabicie psa lub innej bestii”.

To wywożeni z kraju Irlandczycy byli pierwszą niewolną siłą roboczą na karaibskich plantacjach. Dopiero później zastąpili ich Afrykańczycy.

[Mural w Belfaście. Fot. Miossec/Wikimedia.]Image
Była więc przemoc indywidualna, ale była też systemowa. Niszczono kulturę i religię kraju. Dbano, by nie było w nim szkół. W tych bowiem można było się nauczyć czytać i pisać, a to uważano za zbędne.

Umiejętność czytania była zarezerwowana dla tej części społeczeństwa, która w imieniu Londynu sprawowała władzę nad Wyspą, oraz duchowieństwa.

Anglikom udało się nawet zrobić coś, z czym nie poradzili sobie na przykład zaborcy w Polsce.

Zastąpić język podbitego sąsiada własnym.

- W oczach wielu Irlandczycy byli podludźmi, którzy płacili za zbrodnię bycia słabymi - pisał o tym Tim Pat Coogan w książce o Wielkim Głodzie.Image
Read 15 tweets
Nov 20
Zwykle chodząc ulicami patrzymy przed siebie lub pod nogi. Tymczasem w Krakowie warto też niekiedy popatrzyć w górę. Szczególnie, kiedy idzie się ulicą Retoryka, przy której budował Teodor Talowski.

Zapraszam na krótki spacer. 👇 Image
Niektórzy nazywają Talowskiego "Polskim Gaudim", ale ja osobiście bardzo nie lubię tych wszystkich porównań a'la "Polski Messi". Talowski to Talowski.

A nie żaden Gaudi.

I ten Talowski przy Retoryka postawił kilka kamienic.

Na przykład tę, która nazywa się "Pod Śpiewającą Żabą".Image
Dlaczego jest to "Kamienica pod Śpiewającą Żabą"?

Zero niespodzianek. Po prostu siedzi na niej żaba. I ta żaba nie dość, że gra na mandolinie, to jeszcze śpiewa. Image
Read 15 tweets
Nov 15
Przed wybuchem II WŚ nazwę Lisków znał każdy Polak. Wieś była symbolem tego, jak wiele potrafimy jako naród. Inspiracją do tego, by rozwijać kraj. Dziś nie zna jej prawie nikt, bo z historii wymazali go komuniści.

Czas, by do niej wrócił.

Zapraszam na 🧵👇 o wzorowej 🇵🇱 wsi.Image
Sam trafiłem na wzmiankę o tej wyjątkowej, ale całkowicie zapomnianej miejscowości, kiedy kolega pożyczył mi „Skąd przychodzimy” Stefana Bratkowskiego.

Zagrzebany po uszy w polskiej historii publicysta pisał o wsi tak: „Więc opowiem o Liskowie. Nie będzie w tej baśni prawdziwej wdzięku łgarzy spod Złotej Kotwicy, uśmiechu Colasa Breugnona ani wielkiej historiozofii, ważącej winy i zasługi narodów. Będzie kilka nieskomplikowanych prawd, których nie włączyli do polskiej tradycji ani profesorowie, ani kardynałowie, lecz właśnie oni, sprawcy istnego cudu, prości polscy chłopi, ze swoim mądrym, dzielnym proboszczem, którego nikt nie chce dziś wspominać i przypominać.”

Bratkowski zaciekawił i pozostawił niedosyt, więc idąc jego śladem też zagrzebałem się w historii "wzorowej polskiej miejscowości" i wybrałem się do niej.

[Fot. przedwojenny budynek domu dziecka w Liskowie.]Image
By opowiedzieć historię Liskowa trzeba wrócić do ostatnich lat XIX wieku. Była to wtedy wieś, która niczym się nie wyróżniała na tle innych polskich miejscowości. A jeżeli już to na gorsze.

Położony 27 kilometrów od Kalisza Lisków, znajdował się w zaborze rosyjskim, co było równoznaczne z tym, że dotykała go głęboka cywilizacyjna zapaść.

We wsi nie było nawet drogi. Do najbliższej stacji kolejowej było 100 kilometrów. Poziom analfabetyzmu wynosił 87 procent. A ci którzy umieli czytać, robili to na ogół jedynie na książce do nabożeństwa. I to własnej. Głównym źródłem dochodów były saksy w Prusach. Z kolei czas spędzano najchętniej upijając się w jednej z aż trzech działających we wsi karczm.

[Fot. Lisków w 1937 roku.]Image
Read 26 tweets

Did Thread Reader help you today?

Support us! We are indie developers!


This site is made by just two indie developers on a laptop doing marketing, support and development! Read more about the story.

Become a Premium Member ($3/month or $30/year) and get exclusive features!

Become Premium

Don't want to be a Premium member but still want to support us?

Make a small donation by buying us coffee ($5) or help with server cost ($10)

Donate via Paypal

Or Donate anonymously using crypto!

Ethereum

0xfe58350B80634f60Fa6Dc149a72b4DFbc17D341E copy

Bitcoin

3ATGMxNzCUFzxpMCHL5sWSt4DVtS8UqXpi copy

Thank you for your support!

Follow Us!

:(