„O-bi, o-ba: Koniec cywilizacji", reż. Piotr Szulkin (1984). Kino Szulkina jest chyba w sumie coraz słabiej znane, a w dodatku ma pewnie tyle samo zwolenników, co przeciwników. Ja w tym sporze jestem (1)
gdzieś pośrodku i choć estetyka tych filmów jest dla mnie pewnym wyzwaniem, to doceniam oryginalność i podążanie własnymi ścieżkami przez reżysera zmarłego 5 lat temu. Trzecia część tetralogii utopijnej reżysera przenosi nas w bliżej nieokreślona przyszłość, kiedy to kilkuset (2)
ludzi chroni się w jakimś zapomnianym przez Boga industrialnym piekle po wojnie atomowej. Ludzie, mamieni wiele lat przybyciem Arki, która miałaby ich zabrać w lepsze miejsce, wegetuja bardziej niż żyją – nie ma w nich godności, nadziei, są jak wydrążone kukły, które czekają (3)
jedynie na swój przydział sucharów i konserw. Nad wszystkim czuwa grupa strażników, którzy choć doskonale wiedzą, że Arka jest wymysłem, chcą przy jej pomocy utrzymać ludzi w ryzach. Film Szulkina był oczywiście w momencie premiery odbierany jako metafora Polski po stanie (4)
wojennym, ale na szczęście jest to dzieło, które ma zdecydowanie bardziej uniwersalne przesłanie. Świat przyszłości malowany przez reżysera jest wyjątkowo ciemnymi barwami – tu można zacytować chyba jedynie T. S. Eliota: „I tak się właśnie kończy świat. Nie hukiem, ale (5)
skomleniem”. Oglądając film, niejako obłazimy tym syfem, zgnilizną i beznadzieją – choć to nie są przyjemne obrazki, to jednak w pewien sposób hipnotyzujące i jest to na pewno jedna z największych zalet „O-bi, o-ba” - klaustrofobiczne i życie w półmroku pod betonową kopułą (6)
jest pokazane naprawdę dobrze i sugestywnie. Drugą są kreacje aktorskie, a na szczególne wyróżnienie zasługuje Jerzy Stuhr w roli głównej i Jan Nowicki jako inżynier-abnegat. Film, choć porusza filozoficzne i socjologiczne kwestie upadku ludzkości, nie jest przegadany i nie (7)
zanudza tyradami bohaterów – mamy tu jednak historię, która skupia się na konkretnym człowieku i to jego losy nas interesują i jemu chcemy towarzyszyć. Obraz, który kończy się niejodnoznacznym przekazem, jest ciekawym głosem futurologicznym, w którym mamy też swego rodzaju (8)
zapowiedź kultury postpiśmiennej i sporo odniesień religijnych - tu wciąż jest poszukiwanie Boga lub absolutu. Dobrze też, że film nie jest przeciągnięty – trwa tyle, ile trzeba, każda minuta więcej byłaby chyba nadmiarem. Ocena: 7/10
• • •
Missing some Tweet in this thread? You can try to
force a refresh
#LodowyTydzień#PrzewodzikKsiążkowy
„Moje pierwsze wrażenie dotyczyło dźwięków. Przyzwyczaiłam się już do metalicznej ciszy uwięzionego w lodzie statku. Jedynym dźwiękiem było zgrzytanie lodu o kadłub. Baza emanowała cichym dostojeństwem, całkiem jakby zamknięto za nami drzwi (1)
skarbca, odcinając wszystkie dźwięki. Od czasu do czasu powietrze przecinał odgłos wystrzału, dając efekt podobny do zjawiska Dopplera. Dowiem się później, że jego źródłem były rozpadające się albo obracające góry lodowe. Kiedy kawałek lodu się odrywał i wpadał do zatoki, (2)
słychać było dźwięk przypominający odległy wodospad. Żyjące na Antarktydzie ptaki rzadko się odzywają, czasem jednak dało się usłyszeć chrapliwy głos wydrzyka, spotęgowany przez otaczającą nas pustkę.
Jednocześnie było ciepło i zimno. Powietrze było suche, jakbyśmy wdychali (3)
Kino, golizna, Will H. Hays i Indianie bez pępków (uwaga- nagość!)
W 1934 r. w USA wprowadzono tzw. „Kodeks Haysa” zakazujący pokazywania nagości w jakiejkolwiek formie w filmach. Wbrew pozorom kino lat 30-tych i wcześniejsze nie stroniło od golizny, która (1)
towarzyszyła kinematografii niemal od początku jej powstania. Pierwszy film erotyczny powstał już w rok po pokazie braci Lumiere w 1895. Była to wyprodukowana przez Eugene’a Pirou trzyminutowa scenka pt. „Noc poślubna” (Le couche de la mariee). Ale powstające w dużej ilości (2)
filmiki erotyczne, czy później już pornograficzne, nie były w publicznej dystrybucji. Aby naga kobieta pojawiła się w oficjalnie pokazywanym filmie, trzeba było poczekać do 1915 r., kiedy Audrey Munson jako pierwsza aktorka w historii pojawiła się w amerykańskim filmie (3)
Dziś w ramach #RozrywkowaSobota minirecenzja nie jednego filmu, ale aż dwóch.
„Menu”, reż. Mark Mylod (2022). Inteligentna czarna komedia to coś, czego wypatruje jak kania dżdżu, stąd też nie miałem rozterek czy ten film zobaczyć po przeczytaniu opisu. I (1)
o ile pierwsze 20, może nawet 30 minut, zapowiadało możliwość dobrej rozrywki, to potem było coraz gorzej. Pierwszy akt zapowiadał sporą szyderę z „kulinarnego celebryctwa i restauracyjnego zadęcia” i na pewnym etapie to się nawet sprawdza, ale jak opowieść przechodzi na, w (2)
sumie zupełnie niezrozumiałą, zemstę Wielkiego Szefa Kuchni na swoich gościach pełną bełkotu kulinarnego i makabry, przestaje to mieć znaczenie, a film robi się bez sensu. Już abstrahuję od kompletnie wydumanego pomysłu, ale motywacje psychopatycznego mistrza kuchni (tu (3)
Sándor Márai „Żar”. Jednym z moich noworocznych postanowień był powrót do ważnych dla mnie pisarzy, ale nie do ich rzeczy, które już czytałem tylko do nowych, których jeszcze nie znam. I tak oto po doskonałych „Wyznaniach patrycjusza”, świetnej „Ziemia! (1)
Ziemia!”, bardzo dobrej „ Krew świętego Januarego” i lekkim rozczarowaniu „Księgą ziół’ wybrałem jedną z najbardziej znanych powieści Máraia. I wcale nie dziwie się sławie tej niewielkiej, dość afabularnej, opowieści, bo węgierski pisarz wspiął się tu moim zdaniem na wyżyny (2)
literatury. Powieść to właściwie monolog głównego bohatera, 75-letniego emerytowanego oficera, który pełen jest retrospekcji i wspomnień, wspaniale budujących panoramę zdarzeń, ale przede wszystkich doskonale buduje portrety psychologiczne głównych postaci. Przyjęcie we (3)
Flammarion albo zagadka pewnej ryciny.
Poniżej ilustracja z książki "L'atmosphère : météorologie populaire" Camille'a Flammariona z 1888 r., pod którą jest podpis: "Średniowieczny misjonarz opowiada, że znalazł punkt, w którym spotykają się niebo i ziemia". (1)
Obrazek ten był później, jako „rycina Flammariona”, wielokrotnie wykorzystywany (Carl Jung, Daniel Boorstin,Neil deGrasse Tyson, etc.) jako dowód na obskurantyzm średniowiecza i rzekomo powszechne wówczas błędne myślenie na temat kształtu Ziemi. Ale jest jednak mała zagwozdka–(2)
nie ma żadnej pewności czy jest to oryginalna rycina sprzed XVI w., czy jest ona jednak dużo późniejsza. Wielu badaczy twierdziło, że to renesansowa odbitka - sklepienie niebieskie oddzielające ziemię od zewnętrznego królestwa jest podobne do pierwszej ilustracji w (3)
Francuzi, kura, garnek i ewolucja pewnego słowa.
W dawnej Francji, oprócz kości i kart, była też inna ulubiona zabawa hazardowa, której zasady były proste jak budowa cepa: kilka osób zbierało się na placu lub ulicy, a do zabawy (1)
potrzebny był garnek oraz kura. Do garnka, grający wrzucali ustaloną (dla wszystkich taką samą) sumę pieniędzy w monetach, a potem zaczynała się rozgrywka, która polegała na tym, że kurę odpędzało się na pewną odległość, zawodnicy brali do ręki kamień i kolejno starali się (2)
trafić w biednego nielota. Pierwsza osoba, która trafiła w uciekającego ptaka, wygrywała zawartość garnka. Grę nazywano po prostu „jeu de poule” (gra w kurę). W XVII w. słowo „poule” zostało podchwycone przez angielskich hazardzistów, którzy podpatrzyli tę grę oraz sposób (3)