#LodowyTydzień#PrzewodzikKsiążkowy
„Moje pierwsze wrażenie dotyczyło dźwięków. Przyzwyczaiłam się już do metalicznej ciszy uwięzionego w lodzie statku. Jedynym dźwiękiem było zgrzytanie lodu o kadłub. Baza emanowała cichym dostojeństwem, całkiem jakby zamknięto za nami drzwi (1)
skarbca, odcinając wszystkie dźwięki. Od czasu do czasu powietrze przecinał odgłos wystrzału, dając efekt podobny do zjawiska Dopplera. Dowiem się później, że jego źródłem były rozpadające się albo obracające góry lodowe. Kiedy kawałek lodu się odrywał i wpadał do zatoki, (2)
słychać było dźwięk przypominający odległy wodospad. Żyjące na Antarktydzie ptaki rzadko się odzywają, czasem jednak dało się usłyszeć chrapliwy głos wydrzyka, spotęgowany przez otaczającą nas pustkę.
Jednocześnie było ciepło i zimno. Powietrze było suche, jakbyśmy wdychali (3)
Kino, golizna, Will H. Hays i Indianie bez pępków (uwaga- nagość!)
W 1934 r. w USA wprowadzono tzw. „Kodeks Haysa” zakazujący pokazywania nagości w jakiejkolwiek formie w filmach. Wbrew pozorom kino lat 30-tych i wcześniejsze nie stroniło od golizny, która (1)
towarzyszyła kinematografii niemal od początku jej powstania. Pierwszy film erotyczny powstał już w rok po pokazie braci Lumiere w 1895. Była to wyprodukowana przez Eugene’a Pirou trzyminutowa scenka pt. „Noc poślubna” (Le couche de la mariee). Ale powstające w dużej ilości (2)
filmiki erotyczne, czy później już pornograficzne, nie były w publicznej dystrybucji. Aby naga kobieta pojawiła się w oficjalnie pokazywanym filmie, trzeba było poczekać do 1915 r., kiedy Audrey Munson jako pierwsza aktorka w historii pojawiła się w amerykańskim filmie (3)
Dziś w ramach #RozrywkowaSobota minirecenzja nie jednego filmu, ale aż dwóch.
„Menu”, reż. Mark Mylod (2022). Inteligentna czarna komedia to coś, czego wypatruje jak kania dżdżu, stąd też nie miałem rozterek czy ten film zobaczyć po przeczytaniu opisu. I (1)
o ile pierwsze 20, może nawet 30 minut, zapowiadało możliwość dobrej rozrywki, to potem było coraz gorzej. Pierwszy akt zapowiadał sporą szyderę z „kulinarnego celebryctwa i restauracyjnego zadęcia” i na pewnym etapie to się nawet sprawdza, ale jak opowieść przechodzi na, w (2)
sumie zupełnie niezrozumiałą, zemstę Wielkiego Szefa Kuchni na swoich gościach pełną bełkotu kulinarnego i makabry, przestaje to mieć znaczenie, a film robi się bez sensu. Już abstrahuję od kompletnie wydumanego pomysłu, ale motywacje psychopatycznego mistrza kuchni (tu (3)
Sándor Márai „Żar”. Jednym z moich noworocznych postanowień był powrót do ważnych dla mnie pisarzy, ale nie do ich rzeczy, które już czytałem tylko do nowych, których jeszcze nie znam. I tak oto po doskonałych „Wyznaniach patrycjusza”, świetnej „Ziemia! (1)
Ziemia!”, bardzo dobrej „ Krew świętego Januarego” i lekkim rozczarowaniu „Księgą ziół’ wybrałem jedną z najbardziej znanych powieści Máraia. I wcale nie dziwie się sławie tej niewielkiej, dość afabularnej, opowieści, bo węgierski pisarz wspiął się tu moim zdaniem na wyżyny (2)
literatury. Powieść to właściwie monolog głównego bohatera, 75-letniego emerytowanego oficera, który pełen jest retrospekcji i wspomnień, wspaniale budujących panoramę zdarzeń, ale przede wszystkich doskonale buduje portrety psychologiczne głównych postaci. Przyjęcie we (3)
„O-bi, o-ba: Koniec cywilizacji", reż. Piotr Szulkin (1984). Kino Szulkina jest chyba w sumie coraz słabiej znane, a w dodatku ma pewnie tyle samo zwolenników, co przeciwników. Ja w tym sporze jestem (1)
gdzieś pośrodku i choć estetyka tych filmów jest dla mnie pewnym wyzwaniem, to doceniam oryginalność i podążanie własnymi ścieżkami przez reżysera zmarłego 5 lat temu. Trzecia część tetralogii utopijnej reżysera przenosi nas w bliżej nieokreślona przyszłość, kiedy to kilkuset (2)
ludzi chroni się w jakimś zapomnianym przez Boga industrialnym piekle po wojnie atomowej. Ludzie, mamieni wiele lat przybyciem Arki, która miałaby ich zabrać w lepsze miejsce, wegetuja bardziej niż żyją – nie ma w nich godności, nadziei, są jak wydrążone kukły, które czekają (3)
Francuzi, kura, garnek i ewolucja pewnego słowa.
W dawnej Francji, oprócz kości i kart, była też inna ulubiona zabawa hazardowa, której zasady były proste jak budowa cepa: kilka osób zbierało się na placu lub ulicy, a do zabawy (1)
potrzebny był garnek oraz kura. Do garnka, grający wrzucali ustaloną (dla wszystkich taką samą) sumę pieniędzy w monetach, a potem zaczynała się rozgrywka, która polegała na tym, że kurę odpędzało się na pewną odległość, zawodnicy brali do ręki kamień i kolejno starali się (2)
trafić w biednego nielota. Pierwsza osoba, która trafiła w uciekającego ptaka, wygrywała zawartość garnka. Grę nazywano po prostu „jeu de poule” (gra w kurę). W XVII w. słowo „poule” zostało podchwycone przez angielskich hazardzistów, którzy podpatrzyli tę grę oraz sposób (3)