Dziś w ramach #RozrywkowaSobota minirecenzja nie jednego filmu, ale aż dwóch.
„Menu”, reż. Mark Mylod (2022). Inteligentna czarna komedia to coś, czego wypatruje jak kania dżdżu, stąd też nie miałem rozterek czy ten film zobaczyć po przeczytaniu opisu. I (1)
o ile pierwsze 20, może nawet 30 minut, zapowiadało możliwość dobrej rozrywki, to potem było coraz gorzej. Pierwszy akt zapowiadał sporą szyderę z „kulinarnego celebryctwa i restauracyjnego zadęcia” i na pewnym etapie to się nawet sprawdza, ale jak opowieść przechodzi na, w (2)
sumie zupełnie niezrozumiałą, zemstę Wielkiego Szefa Kuchni na swoich gościach pełną bełkotu kulinarnego i makabry, przestaje to mieć znaczenie, a film robi się bez sensu. Już abstrahuję od kompletnie wydumanego pomysłu, ale motywacje psychopatycznego mistrza kuchni (tu (3)
akurat plus za rolę Fiennesa) przypominają pragnienia zniszczenia świata przez złoli z kiepskich filmów sensacyjnych – bo tak! Popisy aktorskie i ciekawie zaaranżowana sceny w żaden sposób nie pomagają temu obrazowi, który nie jest ani śmieszny, ani specjalnie oryginalny lub (4)
celny w swych prztyczkach i szpilach społecznych, ani też wnoszący cokolwiek do życia. Nawet rozrywki. Najgorsze jest to, że punkt wyjściowy był naprawdę dobry – niestety został koncertowo położony, a kilka lepszych momentów nie pozwala ocenić tego filmu zbyt wysoko. Jak na (5)
satyrę to zbyt powierzchownie, jak na thriller zbyt przewidywalnie, jak na komedie mało śmiesznie. A potworna pustka wieje nie tylko z „obnażonych gości”, ale też tego, który ich obnaża. Ocena: 4/10
„Wszystko, wszędzie, naraz”, Dan Kwan & Daniel Scheinert (2022). Film, który (6)
przez wielu jest, zdaje się, uznawany za jakieś niezwykle oryginalne dzieło, to dla mnie zapowiedź kina tiktokowego – ma być szybko i ma się wiele dziać. Wejście w dziwny świat chińskiej właścicielki pralni jest dość bezbolesne i podobnie jak w „Menu” zapowiada się całkiem (7)
ciekawie. Pomysł z Wieloświatami też nie najgorszy, ale szybko okazuje się, że ta cała żonglerka wariackimi pomysłami i średnio śmiesznymi gagami nie prowadzi do niczego specjalnie odkrywczego – morał jest taki, że trzeba starać się zrozumieć swoje życie, swoich bliskich, (8)
a szczególnie poświęcać uwagę dzieciom, dać im sporo wolności i możliwość popełniania błędów. No brawo, tylko po co było to arbitralne i niezbyt logiczne dwugodzinne bieganie po Multiwersum, nieustanne skakanie po innych wersjach życia bohaterki w towarzystwie jej męża, (9)
córki, dziadka i urzędniczki skarbowej. W tym ostatnim przypadku dostajemy akurat świetną rolę Jamie Lee Curtis i jeśli miałbym ten film polecić z jakiegoś powodu, to niech to będzie ta kreacja. Ten film to ogromna, kolorowa wydmuszka, który maskuje swoją pustkę szaleńczym (10)
tempem, dziurawym jak sito scenariuszem i wymuszonymi żartami, często niezbyt wysokich lotów. Ponieważ rzecz dzieje się wśród amerykańskich Chińczyków, to nie mogło zabraknąć oczywiście wymyślnych choreograficznie scen walk, które po trzeciej dawce śmiertelnie nudzą oraz (11)
odwołań do chińskiej kultury, które są jednak płytkie i stereotypowe. Dodajmy do tego jeszcze odpowiednią dawkę wokizmu i dostajemy naprawdę ciężko strawny bajgiel, który jest tu symbolem, zresztą to nie istotne czego jest symbolem, to i tak bez sensu. Niektórzy mogą mnie (12)
nazwać boomerem, który nie rozumiem tego obrazu, ale wierzcie mi, widziałem wiele znakomicie pokręconych filmów, że ten nie robi na mnie żadnego wrażenia. Jałowość czwartej gęstości - niewiele, byle gdzie, byle jak. Na plus kilka pomysłów realizacyjnych. Ocena: 4/10 (13)
• • •
Missing some Tweet in this thread? You can try to
force a refresh
#LodowyTydzień#PrzewodzikKsiążkowy
„Moje pierwsze wrażenie dotyczyło dźwięków. Przyzwyczaiłam się już do metalicznej ciszy uwięzionego w lodzie statku. Jedynym dźwiękiem było zgrzytanie lodu o kadłub. Baza emanowała cichym dostojeństwem, całkiem jakby zamknięto za nami drzwi (1)
skarbca, odcinając wszystkie dźwięki. Od czasu do czasu powietrze przecinał odgłos wystrzału, dając efekt podobny do zjawiska Dopplera. Dowiem się później, że jego źródłem były rozpadające się albo obracające góry lodowe. Kiedy kawałek lodu się odrywał i wpadał do zatoki, (2)
słychać było dźwięk przypominający odległy wodospad. Żyjące na Antarktydzie ptaki rzadko się odzywają, czasem jednak dało się usłyszeć chrapliwy głos wydrzyka, spotęgowany przez otaczającą nas pustkę.
Jednocześnie było ciepło i zimno. Powietrze było suche, jakbyśmy wdychali (3)
Kino, golizna, Will H. Hays i Indianie bez pępków (uwaga- nagość!)
W 1934 r. w USA wprowadzono tzw. „Kodeks Haysa” zakazujący pokazywania nagości w jakiejkolwiek formie w filmach. Wbrew pozorom kino lat 30-tych i wcześniejsze nie stroniło od golizny, która (1)
towarzyszyła kinematografii niemal od początku jej powstania. Pierwszy film erotyczny powstał już w rok po pokazie braci Lumiere w 1895. Była to wyprodukowana przez Eugene’a Pirou trzyminutowa scenka pt. „Noc poślubna” (Le couche de la mariee). Ale powstające w dużej ilości (2)
filmiki erotyczne, czy później już pornograficzne, nie były w publicznej dystrybucji. Aby naga kobieta pojawiła się w oficjalnie pokazywanym filmie, trzeba było poczekać do 1915 r., kiedy Audrey Munson jako pierwsza aktorka w historii pojawiła się w amerykańskim filmie (3)
Sándor Márai „Żar”. Jednym z moich noworocznych postanowień był powrót do ważnych dla mnie pisarzy, ale nie do ich rzeczy, które już czytałem tylko do nowych, których jeszcze nie znam. I tak oto po doskonałych „Wyznaniach patrycjusza”, świetnej „Ziemia! (1)
Ziemia!”, bardzo dobrej „ Krew świętego Januarego” i lekkim rozczarowaniu „Księgą ziół’ wybrałem jedną z najbardziej znanych powieści Máraia. I wcale nie dziwie się sławie tej niewielkiej, dość afabularnej, opowieści, bo węgierski pisarz wspiął się tu moim zdaniem na wyżyny (2)
literatury. Powieść to właściwie monolog głównego bohatera, 75-letniego emerytowanego oficera, który pełen jest retrospekcji i wspomnień, wspaniale budujących panoramę zdarzeń, ale przede wszystkich doskonale buduje portrety psychologiczne głównych postaci. Przyjęcie we (3)
„O-bi, o-ba: Koniec cywilizacji", reż. Piotr Szulkin (1984). Kino Szulkina jest chyba w sumie coraz słabiej znane, a w dodatku ma pewnie tyle samo zwolenników, co przeciwników. Ja w tym sporze jestem (1)
gdzieś pośrodku i choć estetyka tych filmów jest dla mnie pewnym wyzwaniem, to doceniam oryginalność i podążanie własnymi ścieżkami przez reżysera zmarłego 5 lat temu. Trzecia część tetralogii utopijnej reżysera przenosi nas w bliżej nieokreślona przyszłość, kiedy to kilkuset (2)
ludzi chroni się w jakimś zapomnianym przez Boga industrialnym piekle po wojnie atomowej. Ludzie, mamieni wiele lat przybyciem Arki, która miałaby ich zabrać w lepsze miejsce, wegetuja bardziej niż żyją – nie ma w nich godności, nadziei, są jak wydrążone kukły, które czekają (3)
Francuzi, kura, garnek i ewolucja pewnego słowa.
W dawnej Francji, oprócz kości i kart, była też inna ulubiona zabawa hazardowa, której zasady były proste jak budowa cepa: kilka osób zbierało się na placu lub ulicy, a do zabawy (1)
potrzebny był garnek oraz kura. Do garnka, grający wrzucali ustaloną (dla wszystkich taką samą) sumę pieniędzy w monetach, a potem zaczynała się rozgrywka, która polegała na tym, że kurę odpędzało się na pewną odległość, zawodnicy brali do ręki kamień i kolejno starali się (2)
trafić w biednego nielota. Pierwsza osoba, która trafiła w uciekającego ptaka, wygrywała zawartość garnka. Grę nazywano po prostu „jeu de poule” (gra w kurę). W XVII w. słowo „poule” zostało podchwycone przez angielskich hazardzistów, którzy podpatrzyli tę grę oraz sposób (3)