Kino, golizna, Will H. Hays i Indianie bez pępków (uwaga- nagość!)
W 1934 r. w USA wprowadzono tzw. „Kodeks Haysa” zakazujący pokazywania nagości w jakiejkolwiek formie w filmach. Wbrew pozorom kino lat 30-tych i wcześniejsze nie stroniło od golizny, która (1)
towarzyszyła kinematografii niemal od początku jej powstania. Pierwszy film erotyczny powstał już w rok po pokazie braci Lumiere w 1895. Była to wyprodukowana przez Eugene’a Pirou trzyminutowa scenka pt. „Noc poślubna” (Le couche de la mariee). Ale powstające w dużej ilości (2)
filmiki erotyczne, czy później już pornograficzne, nie były w publicznej dystrybucji. Aby naga kobieta pojawiła się w oficjalnie pokazywanym filmie, trzeba było poczekać do 1915 r., kiedy Audrey Munson jako pierwsza aktorka w historii pojawiła się w amerykańskim filmie (3)
"Natchnienie" (Inspiration) tak jak ją Pan Bóg stworzył. Od tej pory frywolność coraz mocniej wkraczała do kina, co zaczęło nie podobać się sporej grupie ludzi, którzy uważali, że kino prowadzi do rozwiązłości i czynów niemoralnych. Ich reprezentantem stał się republikański (4)
senator Will H. Hays, który w 1934 r. stanął na czele Motion Picture Association , organizacji powstałej w 1922 r., która miała na celu dbanie o interesy amerykańskich studiów filmowych. Hays podjął działania, aby ujednolicić setki, a potencjalnie nawet tysiące niespójnych, (5)
łatwo zmieniających się przepisów dotyczących przyzwoitości w różnych stanach, aby móc pokazywać swoje filmy. Swój kodeks dla studiów stworzył już w 1924 r., ale musiał poczekać 10 lat, aby wprowadzić go w życie. Kodeks zabraniał pokazywania intymnych części ciała, (6)
przeklinania, ale też na przykład instrukcji działań przestępczych czy operacji chirurgicznych. „Ofiarą” kodeksu padli też na przykład Indianie w swych skąpych strojach - na plakatach filmowych często usuwano im pępki i sutki jako obiekty intymne. Kodeks Haysa był stosowany (7)
do 1968 r., a Hays przewodniczył komisji 25 lat. Pierwszym filmem, który ominął jej przepisy, był „Lombardzista” (The Pawnbroker) z 1964 w reż. Sidneya Lumeta, gdzie grająca w nim aktorka wystąpiła w jednej ze scen topless. W Europie nie było aż takiego purytanizmu wobec (8)
nagości, choć tu też wiele krajów ograniczało pokazywanie golizny w filmach. Najbardziej liberalnych pod tym względem wydaje się III Rzesza, być może z tego powodu, że naczelny cenzor, czyli Goebbels sam lubił nagość na ekranie i przymykał oko na wiele frywolnych produkcji (9)
("Der Ammenkonig", 1935 lub "Wenn wir alle Engel waren", 1936). Trzeba przyznać, że u naszych południowych sąsiadów, czyli w Czechosłowacji też przechodziły sceny, nie do pomyślenia w innych krajach- n.p. z filmu „Ekstaza”(Extase) z 1933 r. pochodzi pierwsza (10)
scena udająca akt seksualny – aktorka Hedwig Kiesler (późniejsza gwiazda Hollywood Hedy Lamarr) biegnie nago przez las, a potem kocha się mężczyzną leśnej chacie. Film odniósł ogromny sukces w nazistowskich Niemczech, ale kiedy wyszło, że Lamar jest Żydówka szybko zdjęto (11)
go z ekranów. Zresztą Lamar nie była pierwszą nagą aktorka pokazana w czechosłowackim filmie – w 1929 r. na golasa wystąpiła Ira Rina w filmie Gustava Muchatego "Erotikon". Tak to z tą nagością w dawnym kinie było w wielkim skrócie ;-) (12)
• • •
Missing some Tweet in this thread? You can try to
force a refresh
#LodowyTydzień#PrzewodzikKsiążkowy
„Moje pierwsze wrażenie dotyczyło dźwięków. Przyzwyczaiłam się już do metalicznej ciszy uwięzionego w lodzie statku. Jedynym dźwiękiem było zgrzytanie lodu o kadłub. Baza emanowała cichym dostojeństwem, całkiem jakby zamknięto za nami drzwi (1)
skarbca, odcinając wszystkie dźwięki. Od czasu do czasu powietrze przecinał odgłos wystrzału, dając efekt podobny do zjawiska Dopplera. Dowiem się później, że jego źródłem były rozpadające się albo obracające góry lodowe. Kiedy kawałek lodu się odrywał i wpadał do zatoki, (2)
słychać było dźwięk przypominający odległy wodospad. Żyjące na Antarktydzie ptaki rzadko się odzywają, czasem jednak dało się usłyszeć chrapliwy głos wydrzyka, spotęgowany przez otaczającą nas pustkę.
Jednocześnie było ciepło i zimno. Powietrze było suche, jakbyśmy wdychali (3)
Dziś w ramach #RozrywkowaSobota minirecenzja nie jednego filmu, ale aż dwóch.
„Menu”, reż. Mark Mylod (2022). Inteligentna czarna komedia to coś, czego wypatruje jak kania dżdżu, stąd też nie miałem rozterek czy ten film zobaczyć po przeczytaniu opisu. I (1)
o ile pierwsze 20, może nawet 30 minut, zapowiadało możliwość dobrej rozrywki, to potem było coraz gorzej. Pierwszy akt zapowiadał sporą szyderę z „kulinarnego celebryctwa i restauracyjnego zadęcia” i na pewnym etapie to się nawet sprawdza, ale jak opowieść przechodzi na, w (2)
sumie zupełnie niezrozumiałą, zemstę Wielkiego Szefa Kuchni na swoich gościach pełną bełkotu kulinarnego i makabry, przestaje to mieć znaczenie, a film robi się bez sensu. Już abstrahuję od kompletnie wydumanego pomysłu, ale motywacje psychopatycznego mistrza kuchni (tu (3)
Sándor Márai „Żar”. Jednym z moich noworocznych postanowień był powrót do ważnych dla mnie pisarzy, ale nie do ich rzeczy, które już czytałem tylko do nowych, których jeszcze nie znam. I tak oto po doskonałych „Wyznaniach patrycjusza”, świetnej „Ziemia! (1)
Ziemia!”, bardzo dobrej „ Krew świętego Januarego” i lekkim rozczarowaniu „Księgą ziół’ wybrałem jedną z najbardziej znanych powieści Máraia. I wcale nie dziwie się sławie tej niewielkiej, dość afabularnej, opowieści, bo węgierski pisarz wspiął się tu moim zdaniem na wyżyny (2)
literatury. Powieść to właściwie monolog głównego bohatera, 75-letniego emerytowanego oficera, który pełen jest retrospekcji i wspomnień, wspaniale budujących panoramę zdarzeń, ale przede wszystkich doskonale buduje portrety psychologiczne głównych postaci. Przyjęcie we (3)
„O-bi, o-ba: Koniec cywilizacji", reż. Piotr Szulkin (1984). Kino Szulkina jest chyba w sumie coraz słabiej znane, a w dodatku ma pewnie tyle samo zwolenników, co przeciwników. Ja w tym sporze jestem (1)
gdzieś pośrodku i choć estetyka tych filmów jest dla mnie pewnym wyzwaniem, to doceniam oryginalność i podążanie własnymi ścieżkami przez reżysera zmarłego 5 lat temu. Trzecia część tetralogii utopijnej reżysera przenosi nas w bliżej nieokreślona przyszłość, kiedy to kilkuset (2)
ludzi chroni się w jakimś zapomnianym przez Boga industrialnym piekle po wojnie atomowej. Ludzie, mamieni wiele lat przybyciem Arki, która miałaby ich zabrać w lepsze miejsce, wegetuja bardziej niż żyją – nie ma w nich godności, nadziei, są jak wydrążone kukły, które czekają (3)
Francuzi, kura, garnek i ewolucja pewnego słowa.
W dawnej Francji, oprócz kości i kart, była też inna ulubiona zabawa hazardowa, której zasady były proste jak budowa cepa: kilka osób zbierało się na placu lub ulicy, a do zabawy (1)
potrzebny był garnek oraz kura. Do garnka, grający wrzucali ustaloną (dla wszystkich taką samą) sumę pieniędzy w monetach, a potem zaczynała się rozgrywka, która polegała na tym, że kurę odpędzało się na pewną odległość, zawodnicy brali do ręki kamień i kolejno starali się (2)
trafić w biednego nielota. Pierwsza osoba, która trafiła w uciekającego ptaka, wygrywała zawartość garnka. Grę nazywano po prostu „jeu de poule” (gra w kurę). W XVII w. słowo „poule” zostało podchwycone przez angielskich hazardzistów, którzy podpatrzyli tę grę oraz sposób (3)