„John Wick 4”, reż. Chad Stahelski (2023). Namówiony przez kilka osób i zdumiony niebywale wysokimi ocenami krytyków, złamałem się i wybrałem na czwartą już część przygód kuloodpornego zabójcy. Umówmy się: rozbiór logiczny tego filmu jest (1)
bezcelowy – scenariusz jest kretyński, dialogi beznadziejne (to potok przemów, sentencji i monosylab Reevesa), a cała koncepcja dziecinna (no, młodzieżowa - takie historyjki pisze się w liceum). Wiadomo, że sukces tego obrazu i jego trzech poprzednich części, bierze się (2)
tylko i wyłącznie z wystylizowanej przemocy i jeśli film potraktować tylko jako widowisko kaskadersko-akcyjne, to oczywiście jest to swego rodzaju arcydzieło w tym gatunku. Nie ma co udawać, że chodzi o coś innego i tylko w ten sposób można na ten film patrzeć. Pierwsza część (3)
Wicka wprowadziła sporo nowych elementów do kina kopanego, ale tu mamy w zasadzie tego kulminację – pomysłowość twórców w przedstawianiu zabijania, walki, pościgów jest oczywiście na najwyższym poziomie. Co mnie najbardziej cieszy, to bardzo dobre filmowanie tych wszystkich (4)
baletów z bronią różnego rodzaju i w przeróżnych miejscach (a sobie trochę popodróżowali, bo jest i Japonia i Jordania i Niemcy i Francja)– obraz naprawdę sprawia duże wrażenie pod względem wizualnym, a momentami można nawet powiedzieć, że jest oszałamiający. Rozdział czwarty (5)
Wicka jest oczywiście za długi, bo choć dzieje się tu oczywiście bardzo dużo, to jednak nie sposób w takim filmie pozbyć się repetetywności – mnie takie rzeczy w nadmiarze nużą i choćby nie wiem jakie figury i fikołki Keanu i jego przeciwnicy robili, to jednak, co za dużo, to (6)
niezdrowo. Tak jak napisałem na początku – nie mam zamiaru pisać tu o jakości zaprezentowanej nam historii, aktorstwie czy ogólnym wrażeniu dramaturgiczno-narracyjnym – oglądanie takich filmów to czyste, niczym nieskażone (także jakąś refleksją) guilty pleasure, za które (7)
jednak nikt przepraszać nie będzie. Ja także nie – widziałem wszystkie części i ta wydaje się obok jedynki najlepsza. Film powiela wszystkie wady poprzednich, ale na szczęście chyba poprawia, to co było w nich najlepsze, stąd i wrażenie po seansie nieco przyjemniejsze. Akcja (8)
oczywiście goni akcję, ale czasem miewamy tu zadyszki i jakieś głodne, ekspozycyjne kawałki, gdyby więc trwał ok. 2 godz. zamiast prawie 3, ocena byłaby nieco wyższa, a tak: 6/10
Ps. Ktoś policzył wszystkich zabitych przez Wicka– licznik zatrzymał się na 439 trupach, ale… (9)
• • •
Missing some Tweet in this thread? You can try to
force a refresh
„W trójkącie”, reż. Ruben Östlund (2022). Szwedzki reżyser po traumatycznej wizycie w górach („Turysta” - zob., zał.) oraz w świecie sztuki nowoczesnej („The Square”) zabiera nas na egzotyczny rejs po morzu, który raczej trudno zaliczyć do udanych. Film (1)
składa się z trzech sekwencji i tak naprawdę kluczowa, przynajmniej dla mnie, jest ta pierwsza. Tu, dwoje młodych, przystojnych ludzi spędza wieczór w restauracji, ale sytuacja nabiera niespodziewanych rumieńców, gdy przychodzi do płacenia rachunku – u kobiety i mężczyzny (2)
odzywają się w tym, wydawało by się naturalnym dla pary momencie, skrywane, podskórne pretensje, stereotypy, oczekiwania, a być może nawet swego rodzaju atawizmy (to drugie widać w postawie dziewczyny). To jakby zapowiedź tego wszystkiego, co mamy w filmie później, czyli (3)
Dziś mamy #DzieńZiemi to warto zapoznać się z jej historią od tej geologicznej strony: „Jak można zrekonstruować niemowlęctwo Ziemi w obliczu braku danych historycznych? Okazuje się, że dysponujemy ich kopiami zapasowymi, (1)
które są przechowywane poza główną siedzibą, że tak to ujmę. Danych tych dostarczają meteoryty, kamienne pozostałości dawnego Układu Słonecznego, które od czasu do czasu spadają na Ziemię. Nasza pewność, że Ziemia i inne planety układu ukształtowały się ponad 4,5 miliarda lat (2)
temu, opiera się na odczytaniu wskazań geologicznych „zegarów” zawartych w minerałach, które składają się na te wyjątkowe skały (do datowania historii Ziemi powrócę w dalszej części książki). Pewne meteoryty, zwane chondrytami, są złożone z krągłych ziaren o milimetrowej (3)
#PrzewodzikWarszawski
Dokładnie rok temu był u mnie #BarokowyTydzień, ale wówczas nie wspomniałem o prawdziwej XVII-wiecznej enklawie w środku miasta. Gdy zejdziemy w dół ul. Tamka w pewnym momencie zobaczymy małą uliczkę po prawej stronie – to tzw. Zaułek ku Szarytkom, czyli (1)
alejka prowadzącą do Zakładu Sióstr Miłosierdzia św. Wincentego à Paulo, nazywanego Klasztorem Szarytek. „Szarytki” to potoczna nazwa i nie ma nic wspólnego z kolorem habitów zakonnic (te są czarne), ale z francuskim słowem „charité” (dobroczynność), bo też zgromadzenie z (2)
Francji pochodzi. Do Polski Szarytki przybyły razem z królową Ludwiką Marią, która w 1659 roku zakupiła od Marianny z Potockich Wesslowej dworek i tzw. dworzec „gisowski” zw. Glinki w folwarku Kałęczyn poniżej skarpy. Od tej pory był to dom Sióstr Miłosierdzia, który nazwano (3)
#PrzewodzikFilmowy#CzwartkiZPolskimKinem
„Sprawa pilota Maresza”, reż. Leonard Buczkowski (1955). Już jeden polski film lotniczy zaliczyłem (zob. załącznik), ale mało mi– a że takich powstało w Polsce kilka, to nadrabiam. Bohaterem opowieści jest kapitan Piotr Maresz, lotnik (1)
polskich dywizjonów w Anglii podczas wojny, który wrócił do kraju i próbuje zacząć nowe życie. No, ale przecież muszą być jakieś duchy przeszłości i to one „ścigają” naszego pilota przez cały film. Ścigają jednak tak na pół gwizdka bym powiedział, bo choć tytuł sugeruję (2)
„sprawę” (w domyśle jakąś grubsza sprawę), to tak naprawdę cała intryga jest raczej dęta – przede wszystkim przez zdawkowe potraktowanie. No bo jest ta świeża wdówka-Angielka, która po tragicznej śmierci męża pilota chce wrócić na wyspy i zabrać ze sobą Maresza, jest też (3)
W 1930 r. na wystawie w Dresden Hygiene Museum (Drezdeńskie Muzeum Higieny) pojawił się eksponat, który od razu wzbudził sensację – była to pierwsza tego rodzaju naturalnej wielkości postać ludzka z przezroczystą "skórą", pod którą (1)
ukazano szczegółowe cechy anatomiczne. "Gläserne Mensch (Mann)" (Szklany człowiek/mężczyzna) został stworzony po pewnych "wysiłkach protypowych" pod koniec lat 20., a w 1935 r. powstała też wersja kobieca. Trójwymiarowe modele nie były wykonane ze szkła, lecz z Cellonu - (2)
tworzywa sztucznego na bazie celulozy używanego do wielu innych celów, w tym do niemieckich eksperymentów z "przezroczystymi" samolotami z okresu I wojny światowej!). Szkielet figury został odlany z aluminium, a organy wewnętrzne z tworzywa sztucznego, w środku zamontowano (3)
#PrzewodzikArtystyczny (no taki nowy tag się zrobił, choć tu rzeczy takie z pogranicza sztuki raczej będą)
Artysta Mark Wagner od 1999 r. z premedytacja niszczy banknoty jednodolarowe - nie po to, aby udowodnić, że jest taki bogaty, ale żeby tworzyć z nich kolaże. Currency (1)
Collages to cykl obrazków, które polegają na cięciu pojedynczych banknotów jednodolarowych w celu stworzenia niesamowicie szczegółowych kompozycji – trzeba przyznać, że sporo tu wyobraźni. Wagner używa tylko jednodolarówek, bo jak twierdzi jest to jedyny amerykański banknot, (2)
który nie został przeprojektowany od czasu jego finalnej wersji z 1963 r. W dodatku zachował on również swoje "barokowe elementy", a znajdujący się na niej prezydent - George Washington, namalowany przez Gilberta Stuarta - jest jedynym, który nie został poddany aerografowi. (3)