No dobrze, obiecałem Państwu wątek o fajnopolakach i języku angielskim w związku z wyczynami pani Gotowalskiej, zacznijmy więc bez zbędnych wstępów:
Fajnopolak to w pewnym uproszczeniu człowiek o ujemnym kapitale kulturowym, pozbawiony podstawowej wiedzy i refleksyjności, któremu neoliberalizm kompensuje te braki szeregiem protez: licencjatami bezwartościowych kierunków studiów i ogólnym przekonaniem o własnym wykształceniu,
wszystkimi zaklęciami o umiejętnościach miękkich i certyfikatach. Podsuwa mu się makulaturę w miejsce niebezpiecznych z punktu widzenia władzy książek, moralizatorstwo w miejsce polityczności, Netflix w miejsce obcowania ze sztuką i
marzenie o życiu jak na Zachodzie w miejsce rozpoznania własnej pozycji społecznej, klasowej. Dzięki temu centrum wytworzyło na peryferiach niewolników idealnych, gotowe zębatki korporacyjnych maszyn, które w dodatku będą się instynktownie buntować przeciw własnym wyzwolicielom.
Podstawą tego niewolnictwa nie jest jednak przemoc polityczna ani ekonomiczna. Jest nią fabrykacja człowieka posiadającego teoretycznie konkretne umiejętności, a w praktyce kompletnie bezbronnego wobec świata, bez własnych poglądów i umiejętności ich budowania, niezdolnego do
przeżycia poza tym systemem. Żeby rozjaśnić nieco o co mi chodzi posłużę się przykładem znanego Państwu zapewne motywu popkulturowego, czyli dość powszechnej wesołości, którą w fajnopolakach wywołują polskie tłumaczenia angielskich tytułów filmowych.
Dobrze tu bowiem widać mechanizm, o którym pisałem wyżej. Fajnopolak został nauczony języka angielskiego w stopniu, który pozwala mu tłumaczyć anglojęzyczne teksty, jednocześnie w sposób dość kaleki zna własny język. Nie jest również świadom jakichkolwiek odniesień kulturowych,
nie zastanawia się nad tym jak działa język, a gdyby nawet chciał, to nie posiada narzędzi, żeby zacząć się nad tym zastanawiać. Posłużę się trzema przykładami tłumaczeń, które – wedle moich obserwacji – są dziś w Internecie najczęściej krytykowane.
Są to:
Terminator – Elektroniczny morderca
Dirty dancing – Wirujący seks
Fight club – Podziemny krąg
Będę starał się zrehabilitować te tłumaczenia i przekonać Państwa, że są one bardzo dobre (a ostatnie z nich uważam wręcz za tłumaczenie wybitne).
W internetowych dyskusjach, które miałem okazje przejrzeć, gdy ktoś już postanawia bronić tych tłumaczeń, pisze zwykle coś w rodzaju „to lokalizacje, nie tłumaczenia”. Jest to oczywiście prawda, ale postaram się opisać sprawę nieco mniej ogólnie.
Terminator nie mógł wejść w latach 80. do polskich kin pod nieprzetłumaczonym tytułem, co bardzo fajnopolaków dziwi, bo słowo „terminator” w języku polskim od dawien dawna istnieje, czego fajnopolacy już nie wiedzą. Oznacza ono osobę, która terminuje, a więc uczy się fachu.
Przekładając to na fajopolskie kategorie, słowo „terminator” znaczy tyle co stażysta, praktykant (oczywiście w latach 80. słowo to było już lekko zarchaizowane). Ciężko byłoby więc ten tytuł zostawić w tym kształcie (film znamy dziś pod oryginalnym tytułem, bo stał się globalną
franczyzą kulturową, a w międzyczasie polska wersja kompletnie wypadła z użycia i stała się nieczytelna). Dlaczego więc Elektroniczny morderca?Morderca zgodnie z tytułem, terminator to neologizm utworzony z łacińskiego terminus (kres, granica, kamień graniczny por. bóg Terminus).
Terminator zaprowadza więc koniec (życia, cyborgów, czy z kim on tam walczy). A ponieważ tytuł „Morderca” byłby mało seksowny, trzeba było go dookreślić, zachowując efekt świeżości w angielskim wywołany przez użycie neologizmu, a także oddać sens filmu. Słownictwo związane z
komputerami było w tamtym czasie mniej rozwinięte niż dziś, postawiono więc na najbardziej czytelną elektronikę. Proszę zauważyć, że w tytule nie udało się utrzymać opartego na łacinie neologizmu zapewne przez fatalne wykształcenie klasyczne polskiego społeczeństwa.
Wirujący seks: co za beka, przecież to nie ma żadnego związku z oryginalnym tytułem. Angielski tytuł opiera się na udanej zabawie odcieniami znaczeniowymi przymiotnika dirty. Anglosasi mają dirty mind, dirty talk i kilka podobnych idiomów. W polszczyźnie brudne myśli to
chyba jedyny odpowiednik, rozmówki mogą być raczej świńskie, nie przypominam sobie innych przykładów.
Pola znaczeniowe tych słów różnią się więc znacząco, przymiotnik brudny w języku polskim kojarzy nam się dosłownie z brudem, co jest skojarzeniem całkowicie niepożądanym.
Tłumacz dokonał więc kontaminacji. Metaforę pierwszego słowa przeniósł w sposób dosłowny na drugie, a dosłowny w tytule taniec oddał metaforycznie. Zachował i strukturę gry słów i podszyte erotyzmem brzmienie tytułu.
I wreszcie Podziemny krąg. Tłumaczenie, które uważam za jedno z najbardziej udanych nie tylko w odniesieniu do filmów, ale w ogóle całej polskiej popkultury.
Jaki jest problem z Fight clubem? Przede wszystkim wieloznaczne i obudowane licznymi kontekstami słówko club.
W polszczyźnie funkcjonuje ono głównie w kontekstach sportowych. Zupełnie nie oddaje ono kontekstów towarzyskich elitarnych, pół-formalnych (wszystkie te golf cluby i jacht cluby u Anglosasów nie są przecież klubikami sportowymi, tylko salonami pól władzy).
Klub walki w Polsce to po prostu sala, gdzie można pouprawiać boks lub inne judo. W żaden sposób nie oddaje to ducha filmu.
I tu tłumacz zrobił rzecz w mojej ocenie genialną. Znalazł dwa słowa niezwykle nasączone znaczeniami.
Słowo podziemny, czyli niejawny, tajny, które dodatkowo w kulturze polskiej odsyła nas bezpośrednio do Państwa Podziemnego, a więc organizacji bojowej/terrorystycznej walczącej ze złym systemem.
I słowo krąg z całym bogactwem swoich towarzysko-kryminalnych hiperlinków: krąg podejrzeń, krąg towarzyski, kręgi piekielne, kręgi władzy itd.
Powstało połączenie ociekające tajnością, nielegalnością, antysystemowością, doskonale oddające przekaz filmu.
Tłumaczenie uważam za kongenialne, a może nawet przewyższające oryginał.
Co z tego wszystkiego wynika? Że znajomość języka angielskiego to za mało, by kompetentnie tłumaczyć z języka angielskiego. Co więcej, goła znajomość, przy towarzyszącej jej pustce intelektualnej, może
wręcz w tłumaczeniu przeszkadzać. Tak samo jest oczywiście z licencjatami europeistyki i rozumieniem mechanizmów UE, formalnym wykształceniem i mądrością itd.
Fajnopolak przekonany o swojej wartości jest w gruncie rzeczy istotą niesamodzielną, a biorąc pod uwagę powolną
degenerację neoliberalizmu może się okazać, że zostaniemy z tymi ludźmi jak Himilsbach z angielskim, musząc im za jakiś czas tłumaczyć nowy świat, gdy oni są wyłącznym produktem dzisiejszego.
Tak, już koniec.
• • •
Missing some Tweet in this thread? You can try to
force a refresh
CZY JAROSŁAW KACZYŃSKI JEST KONSERWATYSTĄ?
(BONUS: A CZY JANUSZ KORWIN-MIKKE NIM JEST?)
Wersja skrócona dla osób, które nie mają ochoty przebijać się przez ten przydługi i dość męczący wątek: jest (Korwin nie).
Wątek jest w sumie kontynuacją wcześniejszych rozważań o antropologii filozoficznej Gehlena i stosunku konserwatyzmu do katastrofy klimatycznej, zachęcam do zapoznania się z poprzednimi częściami tej trylogii. A teraz cały wywód dla osób należących do górnych 3%:
Rozpoczęty niedawno zwrot ekologiczny PiS-u podsycił narrację o Kaczyńskim, który uległ dyskretnemu urokowi socjalu, złamał się pod presją lewicowych mód Zachodu, albo – w najłagodniejszej z punktu widzenia oskarżeń o herezję wersji –
Katastrofa klimatyczna jest najważniejszym współcześnie potwierdzeniem słuszności konserwatywnego rozpoznania świata. Jednocześnie wiemy wszyscy, że to prawica najbardziej wytrwale pielęgnuje negacjonizm klimatyczny.
Zanim przejdę dalej chciałem zaznaczyć, że rozumiem powody, dla których tak jest. Więcej – byłem tam i sam uległem na pewnym etapie życia przekonaniu, że pod hasłami ekologicznymi kryje się zapewne lewicowa agenda polityczna. Wbrew utrwalonemu stereotypowi to jest bowiem główne
źródło niechęci wielu konserwatystów do uznania antropogenicznych przyczyn zmian klimatu i ich skali. W świecie neoliberalnego systemu ekonomicznego i lewicowych prądów intelektualnych konserwatysta intuicyjnie podejrzliwie traktuje konsensusy autorytetów i powstające dogmaty.
Dwie luźne uwagi natury ogólnej wywiedzione ze sporów ostatnich dni:
1. Jednym ze stałych błędów nędznej polskiej punditerki jest powierzchowne, pseudomatematyczne analizowanie działań politycznych. Sprowadza się ono do ogłaszania, że partia X „przesuwa się” w prawo/lewo,
a przez to straci jakąś część elektoratu, a zyska inną. Potem biorą się z tego wszystkie mityczne centra, miejsca na prawo od PiS, na lewo od PiS, języczki u wagi i inne bzdury. Zgodnie z tym dogmatem polskiej szkoły analizy politycznej, po podniesieniu przez PiS kwestii
zwierzęcych nasi dziennikarze i analitycy wyssali z palca dane ilościowe, pochwycili kalkulatory i zaczęli wyliczać, że akcja ta z pewnością zabierze PiS-owi 5% elektoratu wiejskiego, a da 1% głosów ekologów, więc się nie opłaca (bądź odwrotnie, zależnie od liczącego).
Nie wiem skąd oburzenie na tę okładkę. Popularność Urbana jako internetowego śmieszka to akurat fascynujący fenomen. A zwłaszcza prawica powinna się nad tym zastanowić, zamiast się oburzać.
Zresztą powinni się nad tym pochylić wszyscy dziennikarze, nie tylko prawicowi. Bo trzeba tu otwarcie powiedzieć, że konto Urbana na YT jest po prostu dobre, czysto formalnie. Krótkie filmiki z precyzyjną puentą, przeszłoby też na jeszcze nowszym TikToku.
Porównajcie to sobie do wszelkich telewizji, Onetów, wrzucających na YT przeklejone na żywca z zupełnie innego medium materiały. Lub rozpaczliwych prób zrobienia czegoś nowego w stylu wywiadów w samochodzie Kuźniara. Te rzeczy mają potem 2 tys. wyświetleń, a Urban 200 tys.